Co się dzieje, gdy angielska dama spotyka Myszkę Mickey?
Pierwszy
raz zetknęłam się z Mary Poppins, gdy musical na podstawie powieści P.L.
Travels pojawił się w telewizji. Zakochałam się wtedy w niesamowitej
angielskiej niani oraz… tak, tak mi się wydaje, ostatecznie straciłam głowę dla
musicalu jako gatunku. „Mary Poppins” zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że
zaznajomiłam się nawet z książkowymi oryginałami, choć miejscowa biblioteka
miała tylko i wyłącznie wydanie wyjątkowo stare i pachnące grzybem. Gdy w
styczniu wszedł do kin film „Ratując pana Banksa”, opowiadający o
przygotowaniach do ekranizacji tego kultowego musicalu, nie mogłam sobie
odmówić, obejrzałam.
Pamela Travels od dwudziestu lat
odmawia Waltowi Disneyowi. Nie chce zgodzić się na ekranizację książki przez
jego wytwórnię. Disney jednakże obiecał to swoim córkom, a obietnica rzecz
święta. Więc, próbuje, rok w rok. Pani Travels kończą się pieniądze, a autor
też człowiek, z czegoś żyć musi. Jej agent namawia ją, by pojechała do Stanów i
sama nadzorowała pracę nad scenariuszem. „Ratując pana Banksa” to opowieść o
dziecięcej radości, o tym, jak najmłodsze lata mogą zaważyć na dalszym życiu
człowieka oraz o czerpaniu radości z… Myszki Mickey. Pamela Travels pod wpływem
Disneya i jego wizji zmienia się z kostycznej, zgredowatej starszej pani, która
uparła się, by w filmie nie było koloru czerwonego, bo od jakiegoś czasu go nie
lubi, w kobietę, która przypomina sobie, jak to jest cieszyć się życiem.
W „Ratując pana Banksa” Tom Hanks
(Disney) i Emma Thomson (P.L. Travels) dają wspaniały kunszt aktorstwa.
Dodatkowym smaczkiem jest możliwość obejrzenia sobie od kuchni studia, w którym
narodzili się Piotruś Pan, Kubuś Puchatek, Mulan, Bella i Timon oraz wiele
innych kultowych kochanych przez nas postaci. Największą ozdobą filmu są jednakże
nie aktorzy czy lokacje z Disneylandem na czele, ale muzyka. W filmie usłyszeć
możemy nie tylko dobrze nam już znane piosenki z „Mary Poppins” („Dodaj
łyżeczkę cukru, by smak lekarstwa znikł”, „Dym dymi tu”), ale też zupełnie nowe
kompozycje Thomasa Newmana. Przepiękne (co mi przypomina, by wpisać płytę na
listę tych do kupienia, bezwzględnie!).
Istnieją różne szkoły. Jedni mówią,
że dorosłym nie wypada już kupować sobie maskotek, bo to nie wypada, przecież
można zachować w sobie dziecko i bez tej „otoczki”. Inni bez skrępowania
chadzają do kina na filmy dla dzieci w wieku lat czterdziestu, twierdząc, że
należy kultywować w sobie dziecko. Zatem, jeśli dorosłemu człowiekowi podoba
się zabawka, niech ją sobie po prostu kupi. Przyznam, że odczuwam pewien opór
przeciwko takiemu postrzeganiu sprawy. Jestem jednak z tych, którzy uważają, że
duzi już nie kupują sobie zabawek…(co z drugiej strony nie przeszkadza mi
traktować Ciasteczkowego Potwora jako mojego guru).
Tak czy siak, do miłości wobec
filmów Disneya przyznaję się zawsze chętnie i bez skrępowania. Z całego serca
polecam „Ratując pana Banksa”. To ciepły film z optymistyczną wymową. A dla tych,
którym podobał się musical „Mary Poppins” pozycja zdecydowanie obowiązkowa.
Swoją drogą, może ktoś wie i
jest w stanie mnie uświadomić, czy piosenki do „Mary” zostały nagrane po
polsku? Bo nie pamiętam, czy pojawiały się w filmie w oryginale z napisami, czy
też istnieją polskie wersje. Byłabym bardzo wdzięczna za informację, jeśli ktoś
wie :).
Najsłynniejsza piosenka z "Mary Poppins". T. stwierdził, że nauczy się wymawiać to słowo i nazwiemy tak kota. Biedne zwierzę. Chyba będę do niego wołać po prostu per Kocie.
Komentarze
Prześlij komentarz