Chamstwo czy prawo?
Każdy, kto recenzuje książki na
zlecenie wydawców, czy dla internetowych czasopism, spotkał się kiedyś ze
stemplem „egzemplarz recenzencki”. Pal licho taką pieczątkę w egzemplarzach
przedpremierowych, wydrukowanych na gorszym papierze, często bez okładki. Ale co, kiedy pojawia się ona w
pełnowartościowej powieści, takiej samej, jaką można dostać w księgarni? Gdybym
chciała taką książkę sprzedać, jej cena ze znacznikiem drastycznie spada, o ile
oczywiście ktoś zechce ją w ogóle kupić.
Zapytacie
o co mi chodzi. Przecież dostałam tę książkę. I to dostałam za darmo, nie
musiałam jej kupić, tak, jak większość, w księgarni. Nie wydałam na nią
pieniędzy i jeszcze bym chciała zarobić? W głowie mi się przewraca, prawda?
Tyle, że recenzowanie książek wymaga czasu. Trzeba powieść przeczytać.
Przemyśleć, co się chce napisać. Wreszcie siąść i stworzyć tekst, a potem
jeszcze go poprawić. Nagrodą ma być książka, którą dostało się za darmo. Za
darmo.
Tyle,
że gdy chodzi się do normalnej pracy, to nam za to płacą. I zapewniają miejsce
oraz narzędzia pracy. W przypadku recenzowania książek, takim narzędziem pracy
jest sama powieść, na temat której chcemy się wypowiedzieć. A co jest
„wypłatą”? Czy to też sama książka? Czy narzędzie ma być jednocześnie „pensją”
za wykonanie zadania? Powiedzmy, że pieniądze chcę sobie zapewnić sama.
Ostatecznie narzędzie, które otrzymałam, ma jakąś wartość. Po przeczytaniu i
zrecenzowaniu stwierdzam, że nigdy do danej powieści nie wrócę i nie chcę jej
na swojej półce. Po co ma zabierać miejsce? Więc sprzedaję. Rzecz jasna, za
połowę ceny, częściej nawet za mniej. W przypadku książki „egzemplarz
recenzencki” jestem na straconej pozycji – muszę jeszcze bardziej obniżyć cenę.
Wydawca żałuje mi nawet tych kilku złotych, które zarobiłabym na jego darmowym
egzemplarzu. Gdybym książkę od niego kupiła, w porządku, mogę, jako niezadowolony
klient, odsprzedać ją za połowę ceny. Jako recenzentowi odmawia mi się tego
prawa.
Nikogo
nie okradam, więc dlaczego tak jestem traktowana? Bo tak rozumiem stempelek
„egzemplarz recenzencki”. Naznaczenie, że tę książkę dostałam za darmo, w
zasadzie za nic chyba ( bo napisanie recenzji to nic?), więc nie wolno mi jej
pod żadnym pozorem spieniężyć. Jakbym naprawdę była w stanie zbić na tym
kokosy… Ale skoro tak, skoro dają nam książki za nic, to dlaczego właściwie
wciąż nam je dają?
Nikogo nie okradasz, ale jeżeli sprzedasz książkę - Ty na niej zarobisz, a nie wydawca, który zrezygnował z zarobku przesyłając ją do Ciebie.
OdpowiedzUsuńNie zgodzę się, wydawca nie jest stratny, bo zrezygnował z zarobku. Dał mi książkę, ale ode mnie też otrzymał "produkt", w postaci recenzji. Gdyby musiał za nią zapłacić, przewyższałoby to znacznie cenę, którą ja uzyskam za książkę.
UsuńGdyby zapłacił za produkt, miałby prawo oczekiwać pozytywnej opinii, a nie recenzji.
UsuńNie, dlaczego tak uważasz, Doroto? Napisanie tekstu, czy to pochlebnego, czy negatywnego jest pracą - recenzent wkłada w to swój czas, umiejętności, wiedzę. W przypadku negatywnej, wydawca mógłby być niezadowolony, tylko, gdyby zapłacił nie za recenzję, a za reklamę. Choć recenzji w czasopismach inaczej niż reklamą nazwać nie można, a też bywają negatywne. Czy sądzisz, że za nie wydawcy nie płacą?
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod tym wszystkim co napisałaś.
OdpowiedzUsuń