Świt Sprawiedliwości, zmierzch reżysera
Mogłam napisać parę zdań o „Batmanie versus Supermanie. Świcie
sprawiedliwości” w kilka godzin po tym, jak go obejrzałam 29 marca. Było to w
zasadzie w dniu premiery i kto wie, może wtedy podbiłabym sobie liczbę wejść na
blogu. Nie zrobiłam tego jednak. Od dnia, kiedy go obejrzałam, minęły trzy
tygodnie. Co można napisać o filmie po tak długim czasie od obejrzenia? Nic, a
zarazem wiele. Gdy chwilę po seansie zostałam zapytana: „Podobało ci się?”,
odpowiedziałam pochopnie „Tak, ale…” Z tym, że nie potrafiłam jeszcze sprecyzować
owego „ale”. Dziś już chyba potrafię.
Snyder nie jest moim ulubionym komiksowym reżyserem
i nie ma tu nic do rzeczy fakt, że wolę uniwersum Marvela (twierdzę, że Marvel
robi lepsze filmy, DC sprawdza się natomiast znacznie lepiej w serialach).
Uważam, że „Człowieka ze stali” zniszczył koncertowo. A jednak „Batman versus
Supermen” zaczął dobrze. Już w pierwszej minucie wrzucił nas w wir akcji. Oto
Bruce Wayne jest świadkiem walki Supermana z Zoddem, w trakcie której niszczą
część Gotham City. Czy można się dziwić Batsowi, że się wkurzył i postanowił
spacyfikować gagatka? Właściwie nie, a przecież musi się ustawić w kolejce.
Przeciwko Supermanowi nagle jest cały świat – Kongres chce go nadzorować, Lex
Luthor (wszyscy wieszają baty na tej postaci, że jego motywacja kuleje, że nie
wiadomo, co nim kieruje; cóż, dla mnie to jedna z mocniejszych kreacji filmu –
taki Mark Zuckerberg z kompleksem boga, który pragnie zbudować broń
sprawiającą, że nawet Supermen w niczym mu nie przeszkodzi- moim zdaniem motywacja
jak ta lala).
Dla mnie tu właśnie następuje główne pęknięcie
filmu. Supermena wszyscy nienawidzą, a jednocześnie Snyder serwuje nam blade
obrazki tego, jak równocześnie wszyscy go kochają, podziwiają, jak to jest
symbolem nadziei (a Chrystusowe kadry, czy scena końcowego zmartwychwstania
zastosowane po raz kolejny – powtórka z „Man of Steel” – odbiją nam się chyba
czkawką). Z jednej strony widzimy Superemna, którzy robi jedną wielką
rozpierduchę, by ratować dupę Lois Lane (i jakoś wtedy nie liczy się z kosztami,
ludzkim życiem, ect.; wchodzi i bierze, co chce), z drugiej ciągle słyszymy,
jaki to jest „super”. Tylko dlaczego taki właściwie jest, to nie bardzo
wiadomo. Reżyser nie potrafi nam tego pokazać. Kłopot w tym, że nie lubię
Supermena w tym filmie. Nijak nie kojarzy mi się z bohaterem, symbolem nadziei,
jest raczej samozwańczym materiałem na despotę i tyrana. Nie dziwię się, że
wszyscy po kolei chcą go usunąć. We mnie też wzbudzałby strach.
Znacznie lepiej w tym zestawieniu wypada Batman.
Bałam się Bena Afflecka w tej roli (koncertowo zmarnowany potencjał Daredevila,
jak kilka lat później udowodnił Netflix), ale okazuje się, że doskonale daje
radę. Ponieważ to Batman Franka Millera – facet od dwudziestu lat w zawodzie,
zmęczony faktem, że wyrywa te chwasty, wyrywa, a one, kurde, ciągle odrastają.
I to jest fajne. I jeśli wziąć to pod uwagę, taki przyciężkawy Ben Affleck
rzeczywiście się sprawdził.
I wreszcie Wonder Woman. Niewiele wiem o tej
postaci, nigdy nie robiła na mnie wrażenia. Ale tutaj, no, czapki z głów.
Przyznam uczciwie, że czekam na więcej. Zwłaszcza, że Diana, choć dostała tak
mało czasu antenowego, wypada o niebo lepiej o Amy Adams. Przy całej mojej
sympatii dla tej aktorki, jest chyba najgorszą Lois Lane jaką przyszło mi oglądać,
mdłą i bezbarwną.
Rzeczywiście, robiąc swój film, Snyder chciał zbyt
chwycić zbyt wiele srok za ogon. Film ma pełno wątków i postaci, jest takim
długim wstępem do „Ligi Sprawiedliwych”. Szkoda, bo miałam nadzieję, że jak
sugeruje tytuł, skupi się na Batmanie i Supermenie. A tymczasem, zaprezentował
nam nowego Batmana, obrzydził jeszcze bardziej obecnego Supermana (niech pokajają
się ci, którym przeszkadzał Smallvillowy Superman, nie wiedzieliście jeszcze,
co szykuje Wam Snyder), dorzucił Wonder Woman, Flasha, Aquamana, Cyborga… Długo
by wymieniać. Cóż, co za dużo, to niezdrowo. I nie, nie jestem zwolenniczką
zabiegów Marvela, by każdemu bohaterowi dać osobną trylogię, a potem dopiero
skleić ich w drużynę. Uważam po prostu, że pewne rzeczy należy robić z głową.
Myślę, że pod płaszczykiem komiksu, Snyder planował
zrobić coś lepszego. I w tym upatruję klęskę tego filmu. Czy taki zabieg jest
możliwy? Moim zdaniem tak (dla mnie sztandarowym przykładem będzie „Jessica
Jones” Netflixa). Tak, to właśnie w tym kierunku powinny iść komiksowe filmy.
Lubię te psychologiczne pytania – „co wolno bohaterom”, „co czyni ich
<<super>>”, „gdzie leży granica między wymierzaniem
sprawiedliwości, a byciem samozwańczym mścicielem, czyli właściwie przestępcą”,
„czy bohaterów należy nadzorować”. Te kwestie bardzo mnie interesują. Tyle, że
nie w wykonaniu Zacka Snydera. Bo on chcąc zrobić „coś więcej”, położył własny
film, nie udźwignął tematu. Szkoda.
Miało być wielkie, pierwsze w historii, spotkanie
komiksowych gigantów. Miało być „wow”, a wyszło „how”. How it’s possible, że z
historii, w której mamy razem Kryptończyka I Nietoperza wyszedł tak wielki
komiksowy przeciętniak? Cóż, najwidoczniej komiksowe filmy też trzeba umieć
zrobić. Zack Snyder po raz drugi udowodnił, że nie umie, a oni chcą mu jeszcze
dać wyreżyserować „Ligę Sprawiedliwych”? Cóż, aż chciałoby się krzyknąć, „Kończ,
waść, wstydu oszczędź”.
Nie lubię Marvelowskich superbohaterów w filmach, Superman zawsze mnie irytował, no, Batman był czasem fajną postacią, ale powiem szczerzę, że pewnie nie obejrzę tego filmu jak wielu poprzednich, wolę komiksy i animacje :D
OdpowiedzUsuńBrakuje Ci z w zmierzchu :) jest zmierch
LeonZabookowiec.blogspot.com
Serdeczne dzięki, zaraz naprawię tę usterkę :). To już jest nas dwie, jeśli chodzi o niechęć do Loczka. To oczywista oczywistość, że komiksy rządzą.
OdpowiedzUsuń