W pogoni za marzeniem
Moja przygoda z
łososiami zaczęła się od filmu z Emily Blunt i Evanem McGregorem. Bardzo mi się
spodobał, więc postanowiłam się zapoznać z książkowym pierwowzorem, autorstwa
Paula Torday.
Alfred
pracuje w ministerstwie rybołówstwa. Jego życie jest ustabilizowane. Ma żonę,
pracę, którą lubi, udziela się dla lokalnej społeczności. Nagle w jego
codzienność wkracza Harriet Chalbote Talbott z projektem jej klienta, szejka
jemeńskiego. Bogacz wymyślił sobie, że będzie łowił łososie. Na wędkę. Na
środku pustyni. Zmuszony naciskami ze strony przełożonych, Alfred bierze udział
w szalonym przedsięwzięciu.
Podoba
mi się konstrukcja tej powieści. Składają się na nią kartki z dziennika Alfreda
Jonesa, zeznania jego, Harriet oraz doradcy premiera do spraw mediów, fragmenty
książki biograficznej tego ostatniego, listy Harriet do jej narzeczonego,
żołnierza i jej późniejsza korespondencja z władzami wojskowymi, maile Jonesa,
Harriet do przełożonych oraz korespondencja premiera z doradcą i zapisy ze
spotkań polityków. Dzięki temu dostajemy ogląd całości sytuacji. Dowiadujemy
się, że początkowo wszyscy pukali się po głowie i uważali pomysł za wariactwo,
ale zgadzali się współpracować, w myśl, że „kto bogatemu zabroni”. Niektórzy z
nich jednak w miarę rozwoju łososiowego projektu zmieniali swoje podejście.
Gorzej jednak, że ta różnorodność formy, nie przekłada się na różnorodność treści.
Często zdarza się, że różni bohaterowie opisują coś w dokładnie ten sam sposób.
Tymi samymi słowami. To błąd.
Co
mi się nie podoba, to podejście samego autora do marzenia swojego bohatera. Oto
każe szejkowi, a z nim Alfredowi i Harriet, porwać się z motyką na słońce, by
potem brutalnie strącić go na ziemię. Najpierw tworzy opowieść o sile marzeń, o
drodze do ich spełniania, by ostatecznie sponiewierać czytelnika, udowadniając
mu, że bycie nowatorem, prekursorem innowacyjnych idei, które inni uważają za
szalone, to nic dobrego. Ostatecznie przesłanie „Połowu łososia w Jemenie” jest
więc bardzo smutne. Dlatego pod tym względem znacznie bardziej podoba mi się
film, który pozostawia nadzieję i uśmiech na ustach.
Nie
można odmówić Paulowi Torday sprawności stylistycznej. Jego książka jest połączeniem
optymizmu i melancholii, jest słodko-gorzka niczym migdały. Trochę do śmiechu,
a trochę do płaczu. To opowieść o
podeptanym marzeniu. A szkoda. Nie tak powinno być. Mam pretensje do autora o
to, jak zakończył swoją książkę.
Komentarze
Prześlij komentarz