Liga Sprawiedliwości. Nie taki ten film straszny, jak go wszyscy malują
„Liga
Sprawiedliwości” była owiana złą sławą na długo przed tym, jak weszła do kin.
Średnio przypadł mi do gustu „Batman versus Superman”, za to pokochałam „Wonder
Woman”. Sympatią darzę również serialowego Flasha. Byłam ciekawa, jak Granta
Gustina (który jest jak pudding – wszyscy go lubią), zastąpi Ezra Miller, który
kojarzył mi się dotąd tylko z rolami psychopatycznych kolesi („Fantastyczne
zwierzęta i jak je znaleźć”, „Musimy porozmawiać o Kevinie”, sami rozumiecie).
Wobec Aquamana żadnych ciepłych uczuć nie miałam, chłodnych też nie, ale Momoę
lubię (chociaż nie jak wszyscy sądzą za Khala Drogo, nawet nie za Conana, bo
wiecie, dzieci, dawno, dawno temu był taki serial jak „Stargate Atlantis” i tam
Momoa grał Ronona). A poza tym, czy jest ktoś, kto nie lubi drużyn na ekranie?
No właśnie. Więc na „Ligę Sprawiedliwości” może jakoś specjalnie nie czekałam,
ale też wiedziałam, że prędzej czy później ją zobaczę.
I co? Po tej całej fali hejtu, jaka
na niego spadła, muszę przyznać, że… jestem zdziwiona, bo całkiem mi się
podobał. Podobały mi się relacje między bohaterami. Nareszcie, pomijając
przykre implikacje wokół powodu, dano nam odpocząć od mrocznego świata Zacka
Snydera. Bo jasne, są komiksy o Batmanie, które pokazują go już starszym,
zmęczonym życiem i całym tym świństwem świata. Jasne, mieliśmy już wizerunek
Supermena, który odrzucił prawdę i amerykańskie wartości, bo postanowił podbić
świat. Ale czy gdyby przyjąć, że
przedstawiamy komuś te postaci po raz pierwszy (a był to ich pierwszy wspólny
film), chcielibyśmy pokazać je właśnie takimi? Będącymi zaprzeczeniem ideałów, do
których zawsze aspirowali? Whedon zdecydowanie wprowadził trochę luzu. Aquanam
jest odpowiednio cyniczny.
W sumie w „Lidze” ani mnie on ziębi, ani grzeje, ale
Momoa dobrze sprawdza się w tej roli, co pozwala mieć nadzieję, że jego solowy
film wypadnie przynajmniej dobrze. Flash ewidentnie ma być tu taką wersją
marvelowskiego Spidermana z ostatnich filmów. Nastolatek zafiksowany na punkcie
tego, że spotkał bohaterów. Tyle, że Ezra na nastolatka jest już jednak trochę
za stary i za poważny na twarzy, a jego Flash ma wysoko zaawansowane ADHD. Co w
przypadku kolesia, który jest w stanie prześcignąć czas, ma może i racjonalne
podstawy, ale mnie osobiście drażniło. Na razie w tej konkurencji wygrywa
wyraźnie Gustin.
Film o grupie bohaterów zasadza się
na bohaterach. Ich utarczkach, relacjach. Reszta to tło, w tym wypadku tło wkomponowane
w czerwone niebo i jedną wielką, półgodzinną i znów znacznie przesadzoną
rozwałkę. Od pewnego momentu dość nudną, muszę przyznać. A ponieważ film
oglądałam jakiś czas temu, na początku roku, głównego złego nawet nie kojarzę,
co albo nie świadczy zbyt dobrze o mojej pamięci, albo o postaci. Niepotrzebne
skreślcie sami.
„Liga Sprawiedliwości” ma
niedociągnięcia i potknięcia. Z tym się spierać nie będę. Ale zawsze jest miło
zobaczyć na ekranie grupę bohaterów. Bo tak jakoś w kupie raźniej. Ciekawej,
różnorodniej. I jakoś tak, mimo wszystko, myślę, że nie jest tak źle, jak
wszyscy mówią.
Taka liczba superbohaterów musi mieć coś w sobie ;)
OdpowiedzUsuń