Marcowe Kopytko


Marzec okazał się dobrym miesiącem. Przeczytałam i zrecenzowałam osiem książek. Dwie na tydzień, nieźle jak na mnie. O nagrodę Edgara Kopytko ubiegają się niniejszym:

  • Ju Honish, „Obsydianowe serce”,
  • Leopold Tyrmand, „ZŁY”,
  • Nick Rennison, „Sherlock Holmes. Biografia nieautoryzowana”,
  • Eric Emmanuel Schmitt, „Kiki van Beethoven”,
  • Brandon Mull, “Baśniobór. Gwiazda Wieczorna wschodzi”,
  • Andrzej Pilipiuk, „Norweski dziennik. Ucieczka”,
  • S. C. Ransom, „Błękitna magia”,
  • Andrzej Horubała, „Żeby Polska była sexy”.

Gdy tak patrzę na te moje lektury, widzę pomieszanie z poplątaniem. Jakbym w ogóle nie miała sprecyzowanego gustu. Trochę krytyki literackiej, trochę zmyślonej biografii, trochę kryminału i szczypta fantastyki. A, no i dramat sceniczny. Aż tak źle ze mną? Gdy zadałam to pytanie podczas obrad jury nagrody, Edgar na pocieszenie poklepał mnie po ramieniu (czytaj: przedzwonił mi w nie kopytkiem „obutym” w podkowę). W efekcie mam na ramieniu siniaka wielkości pomarańczy. Przyjaciele… zawsze możesz na nich liczyć. Podadzą ci pomocną dłoń, pardom, kopytko. Postawią cię na nogi przez pobicie. A tak… zapomniałabym. Laureatem marcowego Kopytka zostaje:

Nick Rennison za „Sherlocka Holmesa”.


Pozwolę sobie jeszcze na dwa słowa po przeanalizowaniu Waszych ankiet z ostatnich dwóch miesięcy. Choć akurat w lutowej wzięły udział 3 osoby, w styczniowej chyba 6. W każdym razie analizując nawet tę ilość, doszłam do wniosku, że za najlepsze spośród moich recenzji uważacie te, których sama bym nie wytypowała. Choć może oceniacie najlepsze książki, a nie teksty o nich? Tak też może być. Ale z drugiej strony z tekstami jest tak, że jednym się podoba, innym nie. Czy jeśli ktoś powie, że tekst jest, delikatnie mówiąc niedobry, boli to pisarza? Boli, jak cholera. O takim czytelniku wolno mi pomyśleć, co dusza zapragnie, bo nie jestem aniołem. Czy wolno mi to o nim powiedzieć? Nie! Już takie prawo czytelnika, by mu się nie podobało. Innemu się natomiast spodoba i pisarzowi pewni będzie miło. Czytelnicy-recenzenci są różni. Jedni powiedzą „Nie podoba mi się, bo nie”, oni „Nie podoba mi się, bo… (i tu padną rzeczowe argumenty, niektóre nie do odrzucenia, inne wynikające z charakteru recenzenta). A jednak nie można nikomu odebrać prawa do tego, by mu się nie podobało, prawda? Gdy się pisze i wydaje książki to albo trzeba być odpornym na to, co się o nich przeczyta (od krytyki rzeczowej po kompletne bzdury), albo trzeba unikać czytania po prostu. Należy przełknąć i powiedzieć „dziękuję”, a pomyśleć sobie można, co się komu podoba. Myśli jeszcze nikt nie słyszy. Myśli przelewane na papier już i owszem. Krytykować za to, że czytelnik wypowiedział się źle o naszej książce? Nie wypada. Inna sprawa, że recenzentowi nie wolno, moim zdaniem, dwóch rzeczy: krytykować pisarza jako osoby i uprawiać krytykanctwa, pisać źle dla samego pisania, stosować retorykę ataku przy jednoczesnym uważaniu, że się wszystkie rozumy pozjadało. Pisarze radzą czytelnikom, by nie czytali, jeśli im się nie podoba. Jasne, wszystko fajnie, ale hola, hola… Gdzie by byli bez tych, którzy ich czytają? Cóż, nic tylko stosować złote słowa Tadeusza Różewicza: „będę mówił do wszystkich/ którzy mnie nie czytają/ nie słuchają nie znają/ nie potrzebują/ Oni mnie nie potrzebują/ ale ja ich potrzebuję”.

PS A jeśli ktoś uważa, że powyższy tekst jest przejawem straszliwej zazdrości wobec pisarzy czytanych, lubianych i kupowanych i zechce mnie w komentarzu uświadomić: „Bo Ty TAKA SIAKA OWAKA z zazdrości to nie możesz za siebie, plujesz jadem, aż się nadymasz, bo ciebie nikt nie chce czytać i kupować, bo jakieś bzdury piszesz”, to bardzo proszę, niech raczy sobie darować i odejdzie w pokoju. To oczywiste, że ma rację. I w tym przeświadczeniu się rozejdźmy.

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej