Może raz wystarczy?
Po raz pierwszy o
„Kwartecie aleksandryjskim” usłyszałam, czytając „Fotoplastykon”, felietony
Jacka Dehnela. Dehnel był nim zachwycony. Postanowiłam, spróbuję się z tą
powieścią zapoznać. Okazja pojawiła się, gdy wydawnictwo Zysk postanowiło
wznowić pierwszy tom cyklu, zatytułowany „Justyna”. Mogłam podejrzewać, że
jeśli nie podobają mi się książki pisane przez Dehnela, to polecane przez niego
pozycje innych autorów też nie trafią w mój gust, ale po kolei.
„Justyna” to historia relacji, która
zawiązała się między czworgiem osób – głównym bohaterem powieści, który jest
pisarzem, tajemniczą kobietą pochodzącą z nizin społecznych, Justyną, jej
mężem, aleksandryjskim finansistą Nessimem, oraz tancerką estradową, Melissą,
będącą partnerką pisarza. Tę czwórkę połączy niesamowicie skomplikowany
związek.
Aby dobrze zrozumieć tę powieść,
należałoby chociażby pobieżnie umiejscowić Lawrence’a Durrella na literackiej
mapie. W „Justynie” trudno szukać związku przyczynowo-skutkowego. Fabuła jest
tu raczej szczątkowa, skupiona na psychice bohaterów. Dzieje się niewiele,
prawie nic. Wydarzenia stanowią jedynie pretekst dla wiwisekcji myśli i uczuć
postaci. Zabiegiem tym inspirował się będzie później Cortazar, pisząc swoją słynną
„Grę w klasy”.
Może byłby to jakiś pomysł. Napisać
cztery powieści, z których każda opowiada historię tej samej relacji, z punktu
widzenia różnych bohaterów. Tyle że jako autonomicznemu dziełu „Justynie” dość
trudno się obronić. Mamy tu bowiem trochę wątków filozoficznych, trochę
politykowania, dużo romansu, wątki szpiegowskie, motyw zabójstwa. Niestety
wszystko to zostało tak kiepsko zarysowane, że niemal nie jest w stanie przykuć
uwagi czytelnika, a co dopiero bardziej go zainteresować. Choć Durrell niewątpliwie
ma talent literacki i potrafi tworzyć niezrównane opisy, o czym jeszcze za
moment, to opowiedziana przez niego historia, choć opakowana w piękną formę,
jest mdła i nieciekawa. Opisy stanów psychicznych bohaterów są tak naprawdę
powierzchowne, a z opisami uczuć pisarz kompletnie już sobie nie radzi. A
przecież sam siebie chciałby widzieć jako markiza de Sade’a. Nie bez przyczyny
jego bohaterka ma na imię Justyna. Książka, która celem miał być opis stanów
emocjonalnych, zupełnie sobie z tym zadaniem nie poradziła. Co więcej, chwilami
ociera się wręcz o kicz, którego nie powstydziłaby się Rodziewiczówna czy
Mniszkówna.
Jedyne, co w tej książce naprawdę
się udało, to opisy Aleksandrii. Miasto w książce Durrella zdaje się żyć
własnym życiem, tętnić orientalną energią i magią, których tak brakuje ludzkim
bohaterom. Ale też, moim zdaniem, to niewystarczający powód, by przedzierać się
przez kolejne strony tej przeintelektualizowanej i zdecydowanie przecenionej
prozy. Wiem, że Durrell ma wielu wręcz fanatycznych zwolenników. Jego proza ma
rzekomo działać narkotycznie. Na mnie, niestety, ta używka w ogóle nie ma
wpływu.
Choć z ostateczną oceną „Kwartetu
aleksandryjskiego” wstrzymam się do momentu przeczytania całego czteroksięgu,
po lekturze „Justyny” jestem w stanie powiedzieć, że ta powieść cierpi na
przerost formy nad treścią. Straszliwy przerost formy nad treścią (zupełnie jak
u Dehnela!). To jedna z tych pozycji, która trafia do kanonu światowej
literatury, a ty czytając ją po latach, zastanawiasz się usilnie, dlaczego, do
cholery, ktoś uznał, że powinna się tam znaleźć. Przeczytać można, ale
zaręczam, bez znajomości „Kwartetu aleksandryjskiego” wasze życie wcale nie
będzie uboższe.
Oj nie wbiło mi komentarza. Raczej nie sięgnę po tę książkę, ale wiem komu ją mogę polecić. Dobrej Nocy !
OdpowiedzUsuń