Była sobie dziewczyna


Rzadko zdarza się, bym odmówiła wybrania się na musical. Gdy więc zaproponowano mi wyjazd na „Politę”, nie zastanawiałam się długo, w zasadzie zupełnie się nie zastanawiałam, zgodziłam się od razu. Sami rozumiecie, teatr Buffo, Janusz Józefowicz za sterami, pierwszy w Polsce musical 3D. Prawdziwy fan musicali ma wtedy w oczach jeden wielki różnokolorowy napis „Metro”. Myśli sobie: „Przecież to ten człowiek, właśnie ten człowiek dał nam <<Metro>>, cóż może pójść nie tak?” Hmmm, kłopot w tym, że… wszystko.
            Po odbyciu podróży, bo skoczyć sobie do Warszawy z okolic stolicy Wielkopolski to znów nie tak hop siup, tuptamy na miejsce. Pierwsze zaskoczenie… teatr taki trochę jakby chciał zawołać: „PRL-u wróć!”. Szaro, ciasno, krzesełka niewygodne. I wtedy człowiek uzmysławia sobie, że może w Poznaniu przy Niezłomnych nie jest znów tak najgorzej. Ale no nic, nie jesteśmy tu przecież dla budynku, dla fasady. Liczy się strawa duchowa, to, co nam za chwilę pokażą.
            Z biografią jako tworzywem pod film lub sztukę teatralną jest ten kłopot, że zwykle, gdy chcesz przedstawić wszystko, nie przedstawiasz tak naprawdę nic. Ot, jest sobie mała Pola Negri, potem jest już nastoletnia Pola Negri, potem Pola Nergi robiąca karierę w Niemczech. Pola, która wychodzi za arystokratę, bo ukochany reżyser jej nie chce. Pola jedzie do Stanów. Znów jeden związek, drugi związek, załamanie kariery. W nazistowskich Niemczech wątek z Hitlerem i znów Ameryka. Owszem, latają wokoło naszej głowy znane nazwiska. A to Chaplin, a to Rudolf Valentino. Ale fabuła ani nas ziębi, ani nas grzeje, bo sztuka zaprojektowana tak, że nie pozwala w żaden sposób zżyć się z Politą, więc jak tu jej współczuć czy nad nią wzdychać?
            Nie pomaga gra aktorska. Po sześciu latach od premiery Natasza Urbańska zdaje się grać na autopilocie. Emocji w niej nie ma żadnych. Nie gra. Po prostu jest na scenie. Nie wiadomo czy sobą, czy Polą Negri. Jeśli coś robi dobrze, to tańczy, ale też bez przesady. Nie dla choreografii idzie się na musical. Janusz Józefowicz w roli ukochanego niedostępnego reżysera też jakby trochę gra samego siebie. I tak sobie człowieku siedzisz, i tak myślisz głównie o tym, że w tym rodzinnym teatrze, ten rodzinny interes wycisnął ci z kieszeni twój ostatni grosz. Nie świadczy dobrze o przedstawieniu, jeśli od głównej pary lepsza jest cała reszta obsady - świetni prezesi Paramountu oraz dziennikarki brukowców. Ci bowiem grali, zamiast po prostu być i dawać twarz oraz nazwisko. Nie pomnę jednak nazwisk aktorów drugoplanowych, bo programu „Polity” niestety się nie dostanie. Koszulkę „Metra” tak, ale programu spektaklu, na który właśnie w Buffo idziecie, nikt wam nie sprzeda. Ot, taka niepotrzebna fanaberia widzów, też coś!
            Jak efekty 3 D? Owszem, takiego novum nie widziałam w musicalu jeszcze nigdy, więc było to ciekawe doświadczenie, jednak założenie okularów sprawiało, że wszystko widzi się rozmazane, aktorów też (patrz: nie trzeba się tak starać). Z drugiej strony bez przesady z tym efektem „wow”. Piosenki nie porywały za serce. Absolutnie żadna nie zapada w pamięć, przeciwnie, jednym uchem wpadają, drugim wypadają.
            Koniec końców okazało się, że jaki teatr… taka sztuka. Z drugiej strony wiem, że mogę sobie wołać. Wychodziliśmy w okropnym ścisku – wyjście i wyjście jedno – na kolejny spektakl również pełne obłożenie. Wręcz ilustracja do „waliły tłumy”. Ja jednak tak sobie myślę, że chyba nie służą sztuce rodzinne biznesy.
           

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej