"New girl" to tacy moi "Przyjaciele"

„New girl” (w Polsce "Jess i chłopaki") zaczęłam oglądać w tym roku, mimo że serial ma ładnych parę lat, bowiem wystartował w 2012. Główną rolę gra w nim Zoey Deschenel, znana przede wszystkim z cudownego filmu „500 dni miłości”. Już na etapie pierwszego sezonu zainteresowałam się serialem, ale nie zabrałam się za oglądanie. Aż do teraz. Co prawda "New girl" oglądam raczej zrywami. Niedziela i na przykład pół sezonu. Albo cały. Jak to się teraz fachowo nazywa – binchwatchuję (na szczęście odcinki mają tylko 20 minut). I tak dotarłam już do piątego sezonu.
    „New girl” opowiada historię Jess Day, młodej nauczycielki, która właśnie zakończyła swój związek. Dziewczyna musi się wyprowadzić od byłego chłopaka. Jedyne mieszkanie, jakie udaje jej się znaleźć, zajmuje trzech mężczyzn. W ten sposób rozpoczynają się perypetie Jess i „jej” chłopaków.
    Serial stawia na komediowe relacje między bohaterkami. Każde z nich jest wyjątkowa indywidualnością, a razem to już stanowią taką zbieraninę indywiduów, że drugiej takiej ze świeczką szukać. Jess uczy się od swoich współlokatorów męskiego punktu widzenia, natomiast oni od niej pobierają lekcje na temat kobiecej psychiki. Sama postać Jess napisana jest tak, że nie można jej nie kochać. To robienie na drutach, pieczenie ciasteczek, śpiewanie, no i duże oczy sarny. Od czasu do czasu mamy też wstawki z miejsc pracy naszych bohaterów, zatem niektóre sceny dzieją się w szkole, inne w barze nieopodal ich domu. Oczywiście, wszyscy są nieco przerysowani, ale wielkim plusem tego, jak są napisani jest fakt, że są to wszystko… dobrzy ludzie. Jess naprawdę zależy na jej uczniach. Potrafi nawet wystawić się dla nich na pośmiewisko. Potrafi też, specjalnie dla nich, pójść na turniej golfa, by spróbować załatwić komputery dla szkoły lub namawia faceta z knajpy obok, by zawiózł jej uczniów nad ocean. To dobrze, że w dzisiejszych czasach promuje się takie postawy, gdyż coraz mniej ludzi ma ochotę robić cokolwiek dla innych. Zwłaszcza za darmo. Jednak postawa ta nie dotyczy tylko Jess. Jeden z jej współlokatorów, który jest policjantem, przeżywa, że wszyscy go mają za bohatera, bo uratował pewnego chłopca, a on przecież nic się nie zmienił, jest sobą i nie chce, by ciągle mu przypominać, że zrobił coś dobrego. Kolejny współlokator natomiast zrobił coś złego i strasznie się przejął. Pytał swoich przyjaciół, co powinien zrobić, jak to naprawić, poszedł nawet do rabina, by się dowiedzieć, czy nadal jest dobrym człowiekiem. 

    Poza tym lubię te postaci, bo są tak cudownie normalne. Nikt nie jest prezesem wielkiej korporacji. Nikt nie zrobił spektakularnej kariery. Jess jest nauczycielką i mówi, że to daje jej szczęście, że ma nauczanie w krwioobiegu i nie mogłaby bez tego żyć. Nick skończył prawo, a mimo to, z wyboru, stoi za barem. Nie ma aspiracji życiowych i właściwie mu to nie przeszkadza. Żyje z dnia na dzień. Choć przyjaciele próbują go zmienić, Nick nie chce się zmieniać. Jest szczęśliwy w swoim życiowym bałaganie, nie ma potrzeby stabilizacji i poukładania życia. Schmitt też przechodzi ewolucję. W pierwszych sezonach trudno jest go lubić. Bywa irytujący i egocentryczny. Ale gdy pojawia się Cece, uczy się, że być może jego własne szczęście nie jest najważniejsze. A i Cece! Też świetna postać. Modelka reklamująca produkty różnego rodzaju, która w pewnym momencie życia postanawia wrócić na studia, bo rola, którą dotąd pełniła, przestaje jej odpowiadać. 

    Myślę, że siła tego serialu tkwi w tym, że tylu ludzi potrafiło się zidentyfikować z Jess i jej przyjaciółmi. Wielu widzów odetchnęło z ulgą, wiedząc, że są na świecie ludzie, którzy mają trzydzieści parę lat, a nie wiedzą jeszcze, jaką obrać życiową drogę, którzy są niepoukładani, niekoniecznie jeszcze chcą mieć dzieci. Ludzie, którzy niekoniecznie są już na etapie „stwórzmy rodzinę”. Myślę, że wielu ludzi odetchnęło, patrząc na grupę, która je śniadanie w piżamach, chodzi w powyciąganych dresach, zarabia średnio, w mieszkaniu ciągle coś im się psuje i biedny Nick skleja to na taśmę klejącą (wiem, że działa, miałam tak posklejane rury pod umywalką), popołudnia lub weekendy spędza, grając w pijacką grę i… jest z tego zadowolona. Bo nie trzeba być „kimś”, żeby się wygodnie umościć we własnym życiu. Oczywiście, mam świadomość, że to taki nierealny świat, w którym można niezbyt dużo zarabiać, a mimo to całkiem wygodnie żyć i mieć wolne popołudnia, ale to jest też świat, w który mam ochotę wierzyć, i w którym chciałabym żyć. 

    Serial bywa całkiem zabawny i generalnie mi się podoba. Czasami tylko zachodzę w głowę nad moralnością współczesnych trzydziestolatków i faktem, jak wszystkim tak łatwo się zakochiwać i odkochiwać, a wchodzenie w nowe związki jest równie łatwe, co… bo ja wiem, założenie skarpetek? Choć z jednej strony jest to opowieść o nawiązywaniu trwałej relacji damsko-męskiej, bo Jess ze swoimi współlokatorami zaczyna tworzyć rodzinę (ogromnie dysfunkcyjną, ale jednak rodzinę), to z drugiej jest to obraz tego, jak trudno jest w dzisiejszych czasach stworzyć zdrową i trwałą relację partnerską, narzeczeńską czy małżeńską. Życie Jess i jej przyjaciół ilustruje, że egzystencja dzisiejszych trzydziestolatków opiera się o nietrwałe i bardzo powierzchowne związki. Zatem ten serial jest, zupełnie niezamierzenie, nieco przerażający. Jakby się tak zastanowić, to Jess może bardziej liczyć na swoich przyjaciół, niż na któregokolwiek z ewentualnych partnerów przewijających się przez te lata przez mieszkanie „4d”.
    „New girl” to idealny serial do obiadu. Dwadzieścia minut i po wszystkim. Zabawny, chwilami wzruszający. Taki obrazek z życia współczesnych trzydziestolatków. "Przyjaciele" nigdy do mnie nie trafili. "New girl" to chyba tacy właśnie moi "Przyjaciele".
  
PS Poza tym serial warto oglądać dla samych sukienek Jess. Błagam, dajcie mi jej szafę...

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej