"To nie zbrodnia, ale tajemnica" [serial "Piknik pod Wiszącą Skałą", 2018]


Kiedy gruchnęła wiadomość, że w 2018 roku otrzymamy nową ekranizację „Pikniku pod Wiszącą Skałą”, na dodatek tym razem w wersji serialowej, bardzo się ucieszyłam. Przede wszystkim bardzo lubię film Petera Weira. Jest oniryczny, tajemniczy, rewelacyjny. Po drugie, odkąd go obejrzałam, nabrałam ochoty na książkę, którą (nareszcie!) w tym roku udało mi się przeczytać. Jestem więc na świeżo i po książce, i po serialu, pozwolę sobie więcej na kilka uwag.
            Historia jest bardzo prosta. Jest rok 1900. Wychowanki pensji pani Appleyard wraz z dwoma nauczycielkami z okazji dnia świętego Walentego wybierają się na piknik pod Wiszącą Skałę. Cztery z nich oddajają się od grupy. Jedna wraca w stanie histerii, nie wiadomo, co stało się z pozostałymi. Ginie także jedna z nauczycielek.
            Film Petera Weira, bazuję tu tylko na swojej pamięci, bo widziałam go ponad dziesięć lat temu, był bardzo prześwietlony. Tajemniczy, oniryczny. Weir potraktował zaginięcie pensjonarek jako opowieść o budzącej się kobiecości. O tym, że natura i kobiecość stoją w sprzeczności do świata męskiego i kulturalnego.
            Czy serial także idzie w tę stronę? Nie, jest znacznie bardziej dosadny. Choć niektórzy twierdzą, że on także jest oniryczny, zapewne ze względu na pewnego rodzaju widzenia, których doświadczają bohaterowie, ja nie jestem w stanie zgodzić się z taką interpretacją. Oniryczność stoi bowiem w sprzeczności z wulgarnością, jakiej w nim doświadczymy. Dodano bowiem scenę w stajni, gdzie niemal dochodzi do gwałtu oraz scenę robienia kupy w salonie, które moim zdaniem znalazły się w serialu zupełnie niepotrzebnie i do niczego nie służą. Bez nich serial nic by nie stracił, a w moich oczach nawet by zyskał. 
Dzięki temu, że ma znacznie dłuży format, otrzymujemy dużo bardziej pogłębione sylwetki postaci. Dowiadujemy się, kim była pani Appleyard przed przybyciem do australijskiego buszu. Twórcy serialu tworzą raczej adaptację, niż ekranizację prozy Lindsay, zatem za postaciami stać będą życiorysy, których próżno szukać w książkowym oryginale. Po zniknięciu pensjonarek pani Appleyard zacznie mieć wizje robactwa. Robactwa, które powoli pochłaniało jej świat. Bo tajemnice są jak robaki, zjadają nas od środka. Wręcz nasuwa się skojarzenie z lady Makbet. Ale nie tylko wizje i chęć władzy (choćby tylko nad własnym życiem i prowadzoną pensją) nasuwają to skojarzenie. Kiedy w dzień świętego Walentego fotograf robi zdjęcie przełożonej i pensjonarkom, ta ma na sobie krwistoczerwoną suknię, która bardzo kontrastuje z niewinną bielą ubrań pensjonarek. Czerwień nasuwa skojarzenie z krwią, która się zaraz przeleje oraz z faktem, że pani Appleyard jako wdowa, kobieta dojrzała, ma już pewne doświadczenia i inicjacje za sobą. Otrzymamy także odpowiedź, skąd nazwisko Appleyard. Natalie Dorman udźwignęła rolę, świetnie oddając obłęd, w który popadała jej bohaterka, choć z każdym kolejnym odcinkiem byłam coraz bardziej pewna, że to nie jest serial na miarę jej możliwości. 


Również zaginione, których role w poprzednich dwóch historiach sprowadzały się jedynie do wielkiej nieobecności kładącej się cieniem na pozostałych bohaterach historii, tutaj otrzymują swoje własne mini opowieści. Najważniejsza z nich, Miranda, ów anioł Botticellego, chodzący ideał, tutaj pokazana jest jako feministka. Ma świadomość, że nie czeka jej zbyt szczęśliwe życie. Owszem, jej rodzina ma wielką farmę, ale odziedziczyć ją mają jej bracia. Miranda, choć najlepiej nadawałaby się na dziedzica, a na koniu trzyma się lepiej niż wszyscy jej bracia razem wzięci, dziedziczyć nic nie może. Marion jest z kolei lesbijką. Irma, choć dziedziczka fortuny, to dziecko rozwiedzionych rodziców, z których żadne ani jej nie kocha, ani nie potrzebuje. Jest wreszcie i mała Sara, która w przeciwieństwie do swojej książkowej wersji, dowiaduje się, że w sąsiedniej posiadłości, mieszka jej brat, z którym została kiedyś rozdzielona.
Czy serial w przeciwieństwie do książki daje nam odpowiedź, co stało się z dziewczętami? Nie bezpośrednio, ale moim zdaniem, owszem. Teraz już będą same spojlery, więc jeśli komuś to przeszkadza, a planuje oglądać, to nie zachęcam do dalszego czytania. Przede wszystkim dziewczęta zawiązują pakt. Umawiają się, że uciekną podczas pikniku. Prośba o możliwość zwiedzenia skały jest więc wkalkulowana w ich plan. Po drodze pozbywają się pończoch i gorsetów, symbolu ucisku i zniewolenia. Teraz mogą rozpocząć swoją podróż ku wolności. 

Moim zdaniem Marion ucieka z nauczycielką matematyki, w której była zakochana. Miranda, która uważana była za dziką, świadoma, że musi zginąć albo się podporządkować, decyduje się na samobójstwo. Tak przynajmniej sugerowałaby jej historia o dzikim koniu, który ścigany przez łowców, woli skoczyć w przepaść, niż dać się złapać. A Miranda miała się za dzikiego konia. To samo planuje zrobić Irma. Ostatecznie jednak tchórzy, dlatego zostaje odnaleziona. A Sara? Ostatni raz, gdy widzimy ją żywą, wybiega w noc, by odnaleźć Alberta. Skłaniam się ku zdaniu, że pani Appleyard, która sama została niegdyś zabrana z sierocińca i robiła wszystko, by zaprzeczyć swojemu dawnemu życiu, które ostatecznie ją dogania, morduje Sarę, gdyż ta uosabia wszystko, czego Hester Appleyard nienawidzi w samej sobie. Co kompletnie kłóci się z moją interpretacją książki, bo po lekturze, jestem niemal pewna, że Appleyard nie zabiła Sary. Owszem, ze strachu ukrywała, że uciekła, ale kiedy mała została odnaleziona martwa, Appleyard zdawała się naprawdę zdziwiona. Serial natomiast sugeruje, że Hester nienawidziła Sary, bo widziała w niej siebie i ostatecznie zdecydowała się ją zniszczyć, tak jak potem zniszczyła samą siebie.
Serial jest bardzo feministyczny. Opowiada o niewoli kobiety. O tym, że nie sposób wyzwolić się z okowów społeczeństwa (Marion i nauczycielka matematyki), oczekiwań rodziny (Miranda), że trudno być artystką i buntowniczką w świecie, który od kobiety oczekuje zupełnie czegoś innego (Sara). Wszystkie bohaterki, które w tej historii próbowały żyć po swojemu, nawet Hester Appleyard wydająca się tu przecież być antybohaterką, ponoszą klęskę. Wyzwolenie może przynieść tylko śmierć. Przetrwać może tylko Irma, która tchórzy i postanawia podporządkować się wymogom społeczeństwa, dzięki czemu dane jest jej przeżyć. 

Serial, choć trzyma się ram późnej epoki wiktoriańskiej jest nieco kampowy. Zdecydowano się na wprowadzenie współczesnej muzyki. To, co świetnie zadziałało w innej kostiumowej produkcji - „Nastoletniej Marii Stuart”, tutaj moim zdaniem zupełnie się nie sprawdza. I te wulgarne, nikomu do niczego niepotrzebne sceny. One chyba raziły mnie najbardziej.
Nowa wersja „Pikniku pod Wiszącą Skałą” niewątpliwie pogłębia tę historię. Czy jest lepsza od filmu Weira? O nie, na pewno nie. Ale jest inna. Przede wszystkim pokusiła się o udzielenie odpowiedzi na temat tajemnicy pensji, co osobiście bardzo mi się podoba. Choć ciała nie zostają znalezione, bo przecież to nie zbrodnia, a tajemnica, widzowie znacznie łatwiej niż w przypadku oryginału książkowego i filmu odpowiedzieć sobie mogą na pytanie, co też stało się z Mirandą, Marion i nauczycielką matematyki. Z drugiej strony są w nim też elementy, które ewidentnie nie zagrały. Koniec końców to nienajgorszy serial, który ma trochę znaczących wad.  

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej