Popołudnie z Hitchcockiem

 


Pierwszym filmem Hitchcocka z jakim miałam styczność były „Ptaki”, oglądane jeszcze w gimnazjum, zatem ponad dekadę temu, gdy puszczała je w niedzielę w godzinach południowych telewizja Polsat. Miałam wtedy naście lat i jedyne, co wiedziałam, to że Hitchcock krecił horrory (teraz wiem, że to nieprawda), odczuwał niesłabnący pociąg do pięknych blondynek (nie mam pojęcia, skąd miałam świadomość tego faktu), oraz że film powstał na podstawie opowiadania Daphne du Maurier (fragmenty czytaliśmy na języku angielskim w szkole). Poza osią fabularną - główna bohaterka przybywa do małego miasteczka, które z jakiegoś powodu zostaje zaatakowane przez ptaki i otwartym zakończeniem, niewiele z tego filmu pamiętam. Zapamiętałam za to, że straszliwie się bałam. Przeokropnie. Oczywiście, nie mam pojęcia, jak zareagowałabym na ten film dzisiaj. Może odświeżę go sobie niebawem, by przekonać się, jakie robi na mnie wrażenie.

           


Potem, w kilka lat temu, w okolicach sześćdziesięciolecia filmu, przyszedł czas na „Psychozę”. Zdziwiłam się, że w ogóle mi nie przeszkadza, iż jest czarno-biała. Poza tym znałam fabułę i zakończenie, więc nie spodziewałam się, by cokolwiek mnie zaskoczyło. Pomyliłam się. Film niesamowicie wciąga i nadal robi wrażenie, mimo tych swoich sześćdziesięciu lat na karku. Historię też znają niemal wszyscy. Młoda dziewczyna, rozczarowana swoim dotychczasowym życiem, kradnie pieniądze pracodawcy i ucieka. Zatrzymuje się w niepozornym motelu przy drodze. Prowadzi go zahukany mężczyzna, będący pod niesamowitym wpływem swojej schorowanej matki. Praca kamery w tym filmie zachwyca. Ujęcia serwowane są nam z góry, zza pleców bohaterów, wzmagając napięcie i grozę. Podobnie jest z grą światła i cienia, którą reżyser wykorzystuje wręcz perfekcyjnie, niczym mistrzowie dawnego malarstwa. Całość podkreśla świetnie dobrana muzyka. Scena pod prysznicem przeszła już do historii kina. Norman Bates, niby taki spokojny, niby taki cichy, ale ostatecznie widza aż przechodzą ciarki na widok uśmiechu tego z pozoru jakże spokojnego człowieka. „Psychoza” niczym nie ustępuje dzisiejszym wielkim hitom, śmiem twierdzić, że jest od nich nawet lepsza. Wywołuje poczucie zaniepokojenia, a chwilami nawet grozy bez hektolitrów krwi i brutalnego morderstwa ukazanego na ekranie, w czym prześcigają się dzisiejsi twórcy.

           


Kolejną pozycją na liście mojej znajomości z Hitchcockiem było „Okno na podwórze”, film do którego bardzo często odwołują się rozmaici reżyserzy zarówno filmów jak i seriali. Jeśli mam poszukać w pamięci na szybko, to przypominam sobie aranżację tego tematu w serialach „Castle” oraz „Zdarzyło się jutro”, ale sami doskonale wiecie, że jest tych odwołań znacznie więcej. Historia przedstawia się następująco: znany fotograf skręcił kostkę, przez co zostaje na kilka tygodni unieruchomiony. Nudzi mu się, więc zaczyna podglądać sąsiadów przez okno swojego mieszkania. W ten sposób staje się mimowolnym świadkiem zabójstwa. Ale czy na pewno widział jak mąż zabija swoją żonę? Ot, i zagadka. Czy to stało się naprawdę, czy jest tylko wytworem wyobraźni znudzonego rekonwalescenta? O całej sytuacji opowiada swojej partnerce oraz przychodzącej się nim zajmować gospodyni. Wszyscy troje postanawiają dowiedzieć się, co tak naprawdę zobaczył fotograf. Opowieść jest wciągająca, choć zakończenie nieco przerysowane. Najbardziej w całej tej historii podobał mi się mały mikrokosmos wewnętrznego podwórka. Mamy tan wszystkie typy - jest młode małżeństwo, które często robi dokładnie to, co powinno robić młode małżeństwo, jest samotna kobieta z parteru, która rozkłada do kolacji zastawę dla dwojga i mierzy się z własnym rozczarowaniem, jest i pani z pieskiem, który odegra w całej historii niebagatelną rolę. A jako kobieta nie mogłam nie zauważyć Grace Kelly w tych jej oszałamiająco pięknych sukienkach. Myślę, że każda z nas chciałby mieć na sobie choć raz w życiu tak piękną sukienkę, jakie zostały wykonane dla Grace Kelly w tym właśnie filmie. Po zapoznaniu się z „Oknem na podwórze” nie sposób nie zrozumieć, dlaczego dziś jest klasykiem.   

          


  Potem przyszedł czas na dwa kolejne filmy – „Rebekę” oraz „Wyznaję”. Pierwszy z nich to kolejne spotkanie dwóch wielkich umysłów. Film powstał bowiem na podstawie powieści Daphne du Maurier pod tym samym tytułem. Po lekturze biografii reżysera wiem, że du Maurier i Hitchcock się nie znosili, a pisarka uważała, że filmy nie stanowią wiernego odbicia jej twórczości i są co najwyżej mierne. „Rebeki” nie czytałam, więc mogę się odnieść jedynie do filmu, jako dzieła autonomicznego. Ale faktem jest, że żadna z późniejszych adaptacji „Rebeki” (ani wersja włoska, ani ta nowa, zrobiona dla Netflixa, z prześliczną Lilly James w roli pani de Winter, nie były tak dobrymi filmami). Więc choć du Maurier mogła uważać, że reżyser nie oddał ducha jej książki, to mimo wszystko zrobił świetny film. Historia wygląda tak: młoda dziewczyna spotyka bogacza, który właśnie leczy złamane serce po tragedii. Jego żona niedawno utonęła. Bogacz i dziewczyna zakochują się w sobie i biorą ślub. Wracają do jego rodzinnej posiadłości. Tam jednak nowa pani domu spotyka despotyczną gosposię, która fanatycznie wręcz uwielbiała poprzednią panią domu. „Rebeka” zachwyca przede wszystkim swoim rozmachem. Memberly, rodowa rezydencja de Winterów, jest naprawdę zachwycające. Wrażenie robią również kostiumy i wnętrza. Ogląda się to ze świadomością, iż to portret świata, którego już nie ma. Powoli też dawkuje nam się informacje, by na końcu okazało się, że nic nie jest takie, jak na początku wyglądało. Kto tu jest zły, a kto dobry, do końca nie wiadomo. I do tego ta psychodeliczna atmosfera, osaczenia, obcowania z odbiciem ideału, który jest wszędzie, chociaż leży w grobie. Aż dziwne, że ta biedaczka nie zwariowała... Połączenie thrillera, kryminału i melodramatu. Może „Rebeka” nie będzie należała do moich ulubionych filmów Hitchcocka, bo jak na dzisiejsze czasy jest nieco rozwlekła, ale zdecydowanie warto ją obejrzeć. Niesamowite, co ten człowiek potrafił zrobić z filmem już w 1940 roku!

           


Teraz kilka słów o "Wyznaję". Jest to historia młodego księdza, który podczas spowiedzi poznaje tożsamość mordercy lokalnego prawnika. Co więcej, sprawca wyspowiadał się pod wpływem impulsu, wiedząc, że kapłan zna jego tajemnicę, szybko zwęszył możliwość wrobienia go w całą sprawę. W toku toczącego się śledztwa kapłan pogrąża się coraz bardziej. Widz natomiast zastanawia się, czy przemoże się i wyzna prawdę, czy też pozostanie wierny swoim ideałom do końca. Przeciwwagą dla dobrodusznego kapłana jest morderca. Widz nie powinien czuć do niego sympatii. Przecież to lawirant i krętacz. Wiemy jednak, że to emigrant, Niemiec, który ciężką pracą próbuje zapewnić byt sobie i swojej żonie. Przyznam, ze nie spodziewałam się kierunku, w którym podążyła ta historia.

           


Ostatnim filmem, poznanym dopiero w zeszłym roku, są „Nieznajomi z pociągu” To jeden z najsłynniejszych i najbardziej znanych filmów Hitchcocka. Podobnie, jak „Okno na podwórze”, wchłania się go przez osmozę, nawet, jeśli człowiek nigdy w życiu nie widział tego filmu. Opis lakonicznie mówi, że dwóch nieznajomych spotyka się w pociągu, zaczynają rozmawiać i podejmują decyzję, że wymienią się morderstwami – każde zabije osobę przeszkadzającą temu drugiemu. I co? Jest to opis nieprawdziwy. Gdy pozna się ten film, dowiadujemy się jak bardzo kulturowe gumowe ucho, przekazujące od wielu lat tę historię w ten właśnie sposób, myśli się, źle powtarzając i przeinaczając pewne fakty. W efekcie oglądałam zupełnie inną historię niż za, na którą byłam nastawiona. Czy to źle? Nie wiem. Faktem jednak jest, że „Nieznajomi z pociągu”, o których wydawało mi się, że coś wiem, nigdy nie istnieli. Istniała za to zupełnie inna historia, o dwóch mężczyznach, którzy spotykają się w pociągu, opowiadają sobie o ludziach, którzy uprzykrzają im życie i wtedy jeden z nich… Przekonajcie się sami, jak to naprawdę było.

            Hitchcock to świetny reżyser. Nawet dziś ogląda się jego filmy z zaciekawieniem, zdziwieniem, a niekiedy zachwytem. Są to świetne historie z niebanalnymi zwrotami akcji. Nie ma znaczenia, że niektóre mają już siedemdziesiąt lat. Potrafią zaskoczyć (znam przypadek osoby, która nie wiedziała, jaka tajemnica była związana z matką Normana Batesa i końcówka „Psychozy” autentycznie rozłożyła ją na łopatki). Oglądajcie Hitchcocka, warto!

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej