"Może Kogoś masz, a może właśnie Kogoś ci brak"



Tekst ten powinien zostać zamieszczony w walentynki, ale niestety, nie zdążyłam, zbyt pochłonięta nierówną walką z dorosłym, odpowiedzialnym i poważnym życiem. Gdzieś między przejmowaniem się kolejną wizytą w PUP-ie (nikogo, kto tam bywa, chyba nie trzeba przekonywać, że jego ironicznie-satyryczna nazwa jest prawdziwa, bo PUP jest do dupy, o tak, ten skrót potwierdza fakt, że świat tak baaaaardzo kocha ironię!), a kończeniem stażu, znów zaginęła moja motywacja nie tylko twórcza, ale do robienia czegokolwiek. Motywacja poszukiwana. Rysopis: niestety niewielka, ma tendencję do nieplanowanego i nagłego znikania oraz stadium zaniku, często miewa humory, jest kapryśna. Uczciwego znalazcę uprasza się o zwrot natychmiastowy, bo cóż ja pocznę bez motywacji? Chyba tylko założę czarny strój i zacznę nosić żałobę po moim dobrym, a (być może permanentnie utraconym) samopoczuciu. Ale, ale, ale… my nie o tym. A o czym? Dobre pytanie. Gdyby mnie ktoś zapytał, jakie jest najbardziej durnowate, bzdurne, kiczowate i komercyjne święto, wskazałabym w kalendarzu… czternasty lutego. Dlatego, w ramach minionych walentynek, postanowiłam przypomnieć Drogim Czytelnikom (i samej sobie) walentynkowy fragment „Garderoby duszy” (drugiej powieści, która wchodzi w skład trylogii o Henrym Gocie). A na deser moja zdecydowanie ulubiona (przynajmniej ostatnimi czasy) piosenka o miłości. Dla niedziamiących angielskiego (czyli dla samej siebie) dołączam tłumaczenie.

  
P., bez którego wolałabym nie…


Gdy znów znalazła się w laboratorium, poczuła coś na kształt ulgi. Usiadła na krześle, oparła łokcie na blacie stołu. Podbródek położyła na dłoniach. Zamknęła oczy i oddychała powoli, próbując się uspokoić. Było jej przykro. Liczyła na to, że dostanie choć jednego podopiecznego. Po chwili z trudem zmusiła się, by otworzyć oczy. Z lodówki wyjęła fiolki krwi pobranej przez Różę i zaczęła wpisywać je do indeksu. Wiedziała, że koleżanka nie przepada za papierologią, dlatego często ją wyręczała. Lubiła papierkową robotę. Dawała zajęcie rękom, co nie pozwalało obwiniać cię, że nic nie robisz, a myśl tymczasem mogła krążyć swobodnie.
            Elizjon otworzyła odpowiedni plik. Włączyła sobie też „Jezioro łabędzie” Czajkowskiego. Może coś zagłuszy ten nieznośny wiatr, który potrafił wedrzeć się nawet do jej myśli. Po kolei czytała etykietki na fiolkach z krwią. Zapisywała je w pliku pod odpowiednią datą. Za chwilę przebada kilka z nich. Źle się czuła w mdłym świetle jarzeniówek. Uniosła wysoko głowę, by spojrzeć w okno. Trudno było ocenić, ale chyba zapadał już zmierzch. A może zbierało się na deszcz? Cały dzień niemiłosiernie wiało z południowego-zachodu. Gdy wieje taki wiatr, chłód przenika człowieka do kości. Wicher mąci ludziom w głowach, koniom plącze grzywy, ptaki desperacko szukają schronienia, a topielice wychodzą z mętnego cienia zatęchłych sadzawek. W starych zamczyskach zawodzą pokutujące dusze. W taki dzień nawet wampiry muszą wpadać w depresję. Ciekawe, czy nieumarli mogą być meteoropatami, zastanowiła się. Ot i zagadka. Na taką pogodę nawet puszczenie sobie Czajkowskiego nie pomoże. Elizjon pokręciła głową, odkładając kolejną fiolkę. Poprawiła okulary.
- Wieje, jakby ktoś się powiesił.
- Tutaj to możliwe – usłyszała za plecami. - Ale z drugiej strony, ty i czarne myśli? Elizjon, która narzeka? Teraz już rozumiem, dlaczego jest tu dziś tak ciemno. Gdy się nie uśmiechasz, robi się strasznie szaro w tej piwnicy, wiesz?
Okręciła się na krześle. Niedbale oparty o framugę, tak jak zawsze miał w zwyczaju, stał Amon. Elizjon poprawiła okulary i wróciła do pracy.
- W czym ci mogę pomóc?
- Oj, oj, ktoś tu nie ma humoru – zawyrokował, cmokając.
Zapisała w rejestrze kolejną fiolkę i odłożyła ją na stojaczek. Szkło zachrzęściło nieprzyjemnie.
- Nie odpowiadam za twoje humory – stwierdziła. – Jeśli masz okres, przyjdź innego dnia. Albo nie przychodź w ogóle.
- Aż tak źle? Widać jeszcze nam się cykle nie skorelowały.
Elizjon zakrztusiła się śmiechem. Udawała, że kaszle. Dziś za nic nie przyznałaby, że udało mu się ją rozbawić. Amon podszedł do biurka i przysiadł na blacie nieopodal jej krzesła. Zapobiegawczo przełożyła stojak z fiolkami na drugą stronę biurka. Szkoda, by zmarnował jej pracę, tłukąc wszystko. Wiadomo, jak to łowcy, nie myślą.
- Nie odzywasz się do mnie od dwóch tygodni.
- Mam do ciebie tak samo daleko, jak ty do mnie.
Chwycił ją za ramiona i okręcił wraz z krzesłem ku sobie.
- Tak, ale jesteśmy w piwnicy. Stąd opcje podróży są naprawdę ograniczone. Można tylko w górę.
- W dół też można – zaprzeczyła żywo. – Do trumny i wąchać kwiatki od spodu.
Amon zrobił wielkie oczy.
- Czy to naprawdę ty?
- Niewiele o mnie wiesz.
Wzruszyła ramionami. Dotknął dłonią jej podbródka, pochylił się i zmusił, by spojrzała mu w oczy. Zmienił temat:
 - Co chcesz żebym powiedział? Jestem kretynem… a ty najlepszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała.
- Nie wiedziałam, że jestem rzeczą. Ale z całą resztą nie sposób się nie zgodzić.
Elizjon wstała, chwyciła stojaczek, ominęła łowcę i wstawiła fiolki z powrotem do przeszklonej lodówki. Miała już dość tych podchodów. To był ciężki dzień. Odwróciła się. Nie wiedziała, kiedy znalazł się tuż przy niej.
- Och, nie bocz się już na mnie, Światełko.
Spojrzała na niego zaskoczona. Na jej twarzy malowało się zdziwienie pomieszane z rozbawieniem. Wiedział, że nie potrafiła się długo gniewać. Chwała Bogu za tę cechę jej charakteru, choć kilka innych Stwórca mógł sobie darować.
- Jak mnie nazwałeś?
- Światełko.
Elizjon westchnęła teatralnie i kpiarskim tonem stwierdziła:
- Rany, ale z ciebie bajerant. Myślisz, że na to pójdę?
Amon uśmiechnął się i pokiwał głową.
- Gdyby ktoś płacił mi choć kilka złotych za każdym razem, gdy prawisz mi komplement, byłabym już naprawdę bogatą kobietą.
- To, że są częste nie oznacza, że nieszczere! – obruszył się łowca.
- Światełko – rozważała, znów wyswobadzając się z jego objęć. - Zawsze to lepiej niż być „żabcią” albo „kwiatuszkiem”. Gdybyś wpadł na taki pomysł, chyba bym cię zabiła.
Uśmiechnęła się. Uśmiechnęła. A kiedy się uśmiechała, niczym były jakieś tam jarzeniówki. Wskazał na rozpierającego się na sąsiednim biurku stwora.
- A to co za maszkaron?
- Żaden maszkaron – zaśmiała się Elizjon. – Róża dostała go dziś od swojego chłopaka. Nazwała go „Miluś”, czy jakoś tak. Chyba miała dziś urodziny – Elizjon zmarszczyła brwi. – Powinnam jej była złożyć życzenia…
- Myślisz? – zaśmiał się Amon.
- Z czego się śmiejesz?
- Zaraz wracam.
Wybiegł na korytarz, by po chwili wrócić z jakąś nieforemną rzeczą, zapakowaną w biały papier i mocno powiązaną sznurkiem, do którego przyczepiono także jedną samotną i smętną fioletową kalię. Elizjon splotła ręce na piersiach.
- Amonie, łowco wampirów, co to za cyrk?
Łowca uśmiechnął się zawadiacko.
- Żaden cyrk. Otóż, droga szczurzyco, dziś jest dzień, którego łowcy boją się bardziej, niż samego Henry’ego Gota. Dzień, kiedy wrota do piekieł otwierają się bardzo, bardzo szeroko. Róża nie ma dziś urodzin.
- Nie? – Elizjon odwróciła się, by w kalendarzu stojącym na biurku, sprawdzić datę. Luty. Walentynki!
Kiedyś w tym przeklętym zamczysku ktoś krzyknął: „Czasie, stój!”. I przestraszony czas posłusznie się zatrzymał. Odtąd nic tu nie odbywa się już jak powinno. Cóż za straszne miejsce!
- Chciałem ci coś dać.
- A to niby dlaczego? – uniosła brwi. – Przecież nie jesteśmy parą.
- Nie?
- Nie.
- Nie… no jakby…
- I to, przepraszam, czyni z nas parę?
Widziała, że zupełnie zbiła go z pantałyku i bawiło ją to. Nie nauczył się jeszcze, kiedy żartowała, a kiedy mówiła poważnie. Lubiła stroić sobie z niego żarty. Była to jedna z najwspanialszych rzeczy na świecie. Zwłaszcza po tak beznadziejnym dniu jak ten.
- Chciałem ci coś dać – jąkał się dalej.
Szturchnęła go w bok i uśmiechnęła się.
- No już, pokaż, co tam masz.
Niepewnie wyciągnął ku niej nieforemne zawiniątko. Elizjon przyjrzała mu się nieco zdziwiona. Położyła je delikatnie na biurku (a nóż jednak bomba, nigdy nie wiadomo, co może wymyślić pogromca wampirów). Odwiązała sfatygowaną kalię. Ułamała nóżkę niemal przy łebku, a kwiat wsadziła za przepaskę przytrzymującą włosy.
- Przynajmniej raz nie muszę sama kupować sobie kwiatów.
Amon wziął ją za rękę i okręcił dookoła własnej osi. Zaśmiała się i oparła dłońmi o jego pierś. Była taka malutka. W trampkach nie sięgała mu nawet do brody. Jej włosy łaskotały go w szyję.
- To moje pierwsze walentynki, które nie są do bani – przyznał.
Elizjon zarzuciła mu ręce na szyję. Amon delikatnie wyswobodził się z jej objęć. Spojrzała na niego zdezorientowana.  
- Jeszcze nie. Prezent, Światełko, prezent.
- A tak – zmarszczyła brwi. – Naprawdę przypominam ci świecznik z „Pięknej i bestii”?
Amon zaśmiał się.
- On miał chyba na imię Płomyk albo Światełek, nie Światełko. Ale, skoro pytasz… Jakby tak się przyjrzeć… Ta sama smukła woskowa figura. I rzecz jasna, charakterek ten sam.
- Drań – z tego, co Elizjon pamiętała Płomyk był gadatliwym podrywaczem. - Ale wybacz, nie ty będziesz decydował, kogo całuję i kiedy. Na szczęście… - odcięła się z satysfakcją.
- Założymy się? To zobacz, co dostałaś.
Po chwili bezowocnej szarpaniny udało jej się rozwiązać wszystkie sznurki i rozpakować podarunek. Chwilę patrzyła, mrugając z niedowierzaniem. Amon, zdziwił się, gdy zrozumiał, że czeka na jej reakcję z pewnym niepokojem. Bał się. On, łowca wampirów? A jednak, nie potrafił ukryć, że się denerwuje. Gdy udało jej się w końcu odpakować prezent, przestała się uśmiechać, a światło w jej oczach zgasło. Niedobrze.
- Nie podoba ci się…
Jakby się ocknęła.
- Nie, nie. Nie o to chodzi. Ale miecz twojej matki?
- Zrobił na tobie wrażenie.
- Owszem, jest przepiękny. Mówiłeś, że to twoje jedyne pamiątki po rodzicach. Ja chyba nie mogę – teraz ona się jąkała. O ironio, kto mieczem wojuje, od miecza ginie. – Nie powinieneś rozdzielać Bakary i Koronoje. W końcu to siostrzane miecze.
- Elizjon, nie zamierzam ich rozdzielać. Bakara zawsze będzie należała do ciebie, a ty zawsze będziesz przy mnie.
- Słucham?! – nie wierzyła własnym uszom. Na wszelki wypadek odłożyła miecz. Lepiej, by nie miała nic ostrego w ręce, nawet jeśli będzie miała pod ręką. Może nie chwyci. Może mu nic nie zrobi. Może.
- Ojej, znów głupio powiedziałem?
- Żebyś wiedział.
- Kiedy cię poznałem, uznałem, że chcę spędzić z tobą całe życie.
- Widzisz, widzisz, znów to robisz!
- Co robię?
- Komplementujesz mnie bez sensu! Naprawdę nie jesteś normalny! To niepoważne! – jej własny głos dochodził do niej z oddali. Wiedziała, że krzyczy, ale nie potrafiła przestać.- Poznaliśmy się trzy miesiące temu! Nie znałeś nawet mojego imienia!
Wzruszył ramionami.
- To nie przeszkadzało mi się zakochać.
- Natychmiast przestań wygadywać takie bzdury.
Elizjon zamachała rękami, jakby próbując coś odgonić. Czyżby jego?
- Zabieraj się stąd – zawyrokowała już ciszej. – Ale już.
Amon ruszył wolno ku wyjściu. Jeszcze tylko rzucił przez ramię:
- Jakby co, wiesz gdzie mnie szukać.
- Jakby co, niby? – warknęła.
Wzruszył ramionami.
- Z piwnicy jest tylko jeden kierunek, Elizjon. W górę.
- Hej – zawołała za nim.
Natychmiast się odwrócił. Wskazała władczo na stół.
- Klamot też!
Gdy wychodził nie patrzyła na niego. Udawała, że nagle bardzo zainteresowały ją białe myszki w swych sterylnych akwariach. Drzwi zamknęły się za nim z szumem. Boże, co za kretyn! Diabli nadali. Dlaczego, och dlaczego, nie mogła się obejść tamtego dnia bez kawy? Zagryzła wargę i ciężko opadła na obrotowe krzesło. Może przesadziła z tym klamotem. W końcu dobra rodowe to nie jakieś tam klamoty. Podarował jej miecz swojej matki. Piękny gest. Elizjon ukryła twarz w dłoniach. Rozpłakała się, sama do końca nie wiedząc dlaczego i o co jej właściwie chodzi. Jaki parszywy dzień!
- Nienawidzę walentynek – chwyciła hipopotama Milusia i cisnęła nim o ścianę.

źródło:  http://www.youtube.com/watch?v=gcT0U7A0lks

Wyobraź sobie świat beze mnie - powiedz, że popadasz w depresję
Poudawajmy, że tęskniłabyś za mną choć przez chwilę
Czy nie powiesz, że byłabyś samotna i miłość łamałaby ci serce?
Załóż odświętne ubranie i przywołaj udawany uśmiech

Marzy mi się śnić sny o niej - w półmroku ona wciąż jest rozmytą smugą
Obraz jest wyraźny, ja wciąż jestem rzeczywisty, a ona jest fikcją

Pamiętasz noc kiedy byłaś ze mną - zasnęłaś po mojej stronie łóżka
Nieznajomi razem - twoja dłoń w mojej
Dlaczego nigdy nie zbliżyliśmy się do siebie, kiedy wszystkie gwiazdy były zgodne?
Myślałem, że mieliśmy tę chwilę

Marzy mi się śnić sny o niej - w półmroku ona wciąż jest rozmytą smugą
Obraz jest wyraźny, ja wciąż jestem rzeczywisty, a ona jest fikcją

Wydaję mi się, że tęsknię za brakującą częścią - ona jest nadal moim ulubionym dziełem sztuki
Obraz jest czysty i ja wciąż jestem rzeczywisty, a ona jest fikcją

Nic się nie zmieniło, bo ja wciąż jestem rzeczywisty, a ona jest fikcją
Albo może jestem niedoskonale ułożony w tej sprzeczności

Marzy mi się śnić sny o niej - w półmroku ona wciąż jest rozmytą smugą
Obraz jest wyraźny, ja wciąż jestem rzeczywisty, a ona jest fikcją

Zakochałem się w tęsknocie za nią - powiedzmy, że ona nigdy się nie dowiedziała
Tego, kim byłem, nigdy we mnie nie znalazła

Mads Langer "Fact and fiction"
źródło: http://www.tekstowo.pl/piosenka,mads_langer,fact_fiction.html

  

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej