Znalazła się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze, została bohaterką - "W pierścieniu ognia" relacja subiektywna
W
piątek do kin weszło „W pierścieniu ognia”, kontynuacja „Igrzysk śmierci”. Film
zaliczył jedno z najlepszych otwarć w historii, już w weekend zarabiając dla
swoich twórców dużo więcej milionów dolarów, niż ci weń zainwestowali. I Polska do tego sukcesu dołożyła swoją
cegiełkę. A wśród nastolatków, którzy w sobotę oblegali salę kinową, by film
obejrzeć, byliśmy także my z T (chyba nie muszę dodawać, że znacznie zawyżając
średnią wieku).
Katniss
po wygranych igrzyskach, wróciła do domu w Dystrykcie 12. Jednakże teraz przed
nią kolejne zadanie, tradycyjne tournee zwycięzców. W przeddzień wyjazdu
odwiedza dziewczynę prezydent Snow, stawiając jej ultimatum – ma przekonać wszystkich
o swojej miłości do Peety oraz zażegnać rodzące się nastroje rewolucyjne,
inaczej jej rodzinie stanie się krzywda. Starania Katniss nie zdają jednak
egzaminu. Prezydent podejmuje decyzję o uczczeniu jubileuszowych, 75 igrzysk, w
dość szczególny sposób. Mają w nich wystąpić dwie osoby z każdego dystryktu,
wyłonione spośród dotychczasowych zwycięzców. W ten sposób Katniss i Peeta znów
stają na arenie.
Idąc na film, nie znałam książki
(chyba jako jedna z nielicznych nie czytałam jeszcze trylogii Suzanne Collins).
Nie wiedziałam, co się wydarzy. Kiedy więc główna bohaterka i jej
przyjaciel/udawany ukochany znów wylądowali na arenie, pomyślałam sobie: „I co,
drugi raz to samo?”. Okazało się, że w pewnym sensie owszem. Film znów obnaża
ludzką zwierzęcość. W jednej ze scen wszyscy bohaterowie biorą się za ręce na
znak solidarności ze sobą nawzajem i protestu wobec bezwzględności państwa, które skazało ich na taki los.
W następnej zabijają się w imię przeżycia za wszelką cenę. W „W pierścieniu
ognia” próbowano przełamać tezę „Igrzysk śmierci”. Starano się pokazać,
że trybuci zdolni są do uczuć wyższych, do walki za ideę wolności i za innych
ludzi. Hasłem przewodnim filmu zdaje się być rewolucja, co potwierdza
powtarzane co jakiś czas przez kolejnych bohaterów zdanie: „Pamiętaj, kto jest
prawdziwym wrogiem”. Teraz już nie jednostka, a zbiorowość stara się wyłamać spod
władzy systemu.
Bardzo podobało mi się ukazanie
głównej bohaterki. Spodziewałam się, że Collins przedstawi ją jako
superbohaterkę albo (nie daj Boże…) Mary Sue – „jestem cudowna, jestem
wspaniała, jestem niezwyciężona, niczego się nie boję, a śmierci już najmniej”. Tymczasem wykreowała
postać dziewczyny, która się nie raz trzęsie się ze strachu, miewa nocne koszmary, nie radzi sobie z
sytuacją. Dziewczyny, która nie nadaje się do roli, jaka została jej
przypisana. Aż chciałoby się rzec: „znalazła się w niewłaściwym miejscu o
niewłaściwej porze, została bohaterką”.
Jak już wspomniałam, nie czytałam
książek, dlatego nie potrafię porównać tego, co zobaczyłam do treści powieści.
Zastanawiało mnie wciąż w trakcie seansu, że mówiło się o rodzeństwie geniuszy,
którzy ukryli się, przeczekali aż wszyscy się pozabijali i w ten sposób
zwyciężyli. O innej parze natomiast stwierdzono, że stworzyli w trakcie igrzysk
braterską relację. Jak to możliwe? To sugerowałoby, że nie tylko w przypadku
Katniss i Peety dwoje wygrywało igrzyska, a przecież podobno zwycięzca zawsze
miał być tylko jeden. Jeden, nie para. Może mi to ktoś wyjaśnić? Co źle
zrozumiałam?
Podobało mi się, tak, jak podobało
mi się i poprzednio. Myślę, że to dobry film dla młodzieży, który pod warstwą
zewnętrzną ma jeszcze coś głębszego do przekazania (T. powiedziałby, że nie,
ale o gustach się nie dyskutuje). Choć za każdym razem, gdy wychodzę z kina po
seansie, odczuwam nieprzyjemny dyskomfort. Towarzyszy mi zawsze to samo przekonanie. Jestem tchórzem, w sytuacji wojny umierałabym
na kolanach.
Jeśli coś mi się nie podoba, to rozbicie ostatniej części na dwa
filmy. Oczywiście, kochane pieniążki pomnażajcie nam widzowie.
Do obejrzenia „W pierścieniu ognia” serdecznie
zachęcam.
Komentarze
Prześlij komentarz