"Ona" - nie wierzę w miłość, która nie boli
Pierwszy
raz w tym roku byłam w kinie. Pech chciał, że tego dnia przypadały walentynki.
„Ona” natomiast zupełnie nie jest filmem dla zakochanych, tego jestem pewna. Co
więcej, nie jest to film dla wszystkich. Jest bowiem dość smutny, melancholijny
i nieco dziwaczny.
„Ona” opowiada o losach Theodore’a,
który kilkanaście miesięcy przed rozpoczęciem akcji, rozstał się z żoną.
Pewnego dnia kupuje i instaluje na swoim komputerze indywidualny system
operacyjny. Ten, po zadaniu kilku wstępnych pytań, przedstawia mu się jako
Samantha. Między mężczyzną a programem nawiązuje się nić sympatii, a z czasem
także miłość.
Chciałabym uniknąć tu dywagacji nad
tym, czy SI może mieć uczucia, może się samodzielnie rozwijać i decydować o
sobie. Czy to, co czuje jest prawdziwe, czy zaprogramowane. Oczywiście, trzeba
je sobie postawić także w przypadku Samanthy. Są to jednak pytania, na które
nie potrafimy (przynajmniej na razie) udzielić zadowalającej odpowiedzi. Jedni
powiedzą, że SI może być samodzielną jednostką, inni, zwolennicy
antropocentryzmu, że nie odczuwa, jest zaprogramowany, że ma swojego demiurga w
postaci człowieka, a więc zawsze pozostanie podległy, gorszy.
Mnie jednak interesuje odwrócenie
tej sytuacji. Theodore zakochuje się w istocie, która nie ma ciała. Jest tylko
głosem z komputera. Głosem dowcipnym, inteligentnym, który potrafi komponować i
ma niecodzienne rozważania. Ale mimo to jest tylko świadomością. Przytulić go
nie można, pocałować też nie. Czy to zatem oznacza, że mimo wszystko zawsze zwycięży
piramida Maslowa i potrzeby seksualne, a człowiek ze swoją technologią i
kulturą jest mimo wszystko tylko trochę bardziej rozwiniętym zwierzęciem?
Theodore miał żonę. W scenie
podpisania papierów rozwodowych, kobieta ewidentnie się zastanawia. Bohater
jednak nie decyduje się ratować związku, mimo że reżyser przekonuje nas, iż po
dwóch latach od rozstania, nadal o niej myśli. Woli brnąć w związek z Samanthą.
Tu pojawia się pytanie, czy do tego właśnie zmierza świat? Do wygenerowanych
przyjaciół, którzy zaspokajać będą nasze potrzeby? Chciałoby się powiedzieć, że
tak prościej, ale przecież związek Thedore’a z Samanthą prosty wcale nie był. Uczucie
między człowiekiem a maszyną okazało się równie niełatwe, co to łączące
człowieka z człowiekiem – pełne kompromisów, wyrzeczeń i niekoniecznie
chcianego dostosowywania się (tak interpretowałabym scenę, kiedy Theodore czyta
książkę z dziedziny fizyki, o której opowiadała mu Samantha, nic z niej nie
rozumie, ale pragnie mieć o czym rozmawiać z obiektem swoich uczuć).
W kontekście całego filmu ważna
wydaje się też być ostatnia scena, gdy Theodore i jego
przyjaciółka siadają na
dachu domu i opierają się do siebie. Zwłaszcza, że już od samego początku
sugeruje się nam, że miedzy Theodorem i Amy mogłoby zaiskrzyć, gdyby ta nie
miała męża. Nieudany związek Amy jednakże w końcu się rozpada z najbardziej
prozaicznego z możliwych powodów – źle ustawionych butów (ale to przecież tylko
wierzchołek góry lodowej wzajemnego niezrozumienia, żalu i pretensji). Czyżby więc Jonze sugerował, że gdy wszystko
się wali, ostatecznie pozostaje człowiekowi szukać ratunku tylko… u drugiego
człowieka, bo jesteśmy istotami, które nie potrafią być same?
Rozpada się związek Theodore’a i małżeństwo Amy.
Z całą pewnością nie zakładali tego, gdy w nie wstępowali. Widocznie można
zrobić wszystko, ale nie da się zaplanować i przeprowadzić projektu
„szczęście”. To misja niemożliwa i z założenia skazana na porażkę. I o tym
właśnie, moim zdaniem, jest ten film. To zabawne, że miał premierę w
walentynki.
Słyszałem wiele dobrego o tym filmie, między innymi w "Tygodniku kulturalnym". Choć nie jestem fanem kina, to zamierzam wybrać się na ten film.
OdpowiedzUsuńCzytelniku - ja również oglądałam ten odcinek "Tygodnika kulturalnego" i przyznam, że zachwyty krytyków nawet w połowie nie oddawały mojego entuzjazmu. Serdecznie polecam obejrzeć.
Usuń