"Blade runner 2049" jest jak zupa pomidorowa
T.: Lata
mijają, a mentalność pozostaje ta sama: co sprzedało się raz, można sprzedać po
raz drugi, trzeci i dwudziesty, byleby przynosiło dochody. Z obejrzanym
ostatnio „Blade Runnerem 2049” sprawa ma się podobnie, choć w tym wypadku, po
raz drugi. Bo choć niemal wszystko, co stworzył człowiek, kopiuje się z ochotą
dla pieniędzy, to wokół „Blade Runnera” próbuje się od zawsze roztaczać aurę
przełomowego klasyka o głębi co najmniej oceanu.
I.: Nie,
żeby z tak uwielbianymi przez ciebie filmami komiksowymi nie było tak samo. Czy
kolejne odsłony przygód herosów w trykotach nie są tylko i wyłącznie odcinaniem
kuponów? Tutaj mamy do czynienia z kontynuacją, a w przypadku superbohaterów?
Jest bardziej bezwstydnie. Wciąż kasuje się kolejne nieudane serie, by
opowiadać je wciąż i wciąż na nowo. W przeciągu ostatnich siedemnastu lat trzy
razy już proponowano nam nowego „Spidermana”, dwa razy „Fantastyczną Czwórkę”,
raz „Supermana”. „First Class”, choć niby w ramach serii, też była pewnego
rodzaju kasacją. Tylko patrzeć aż DC zdecyduje się na przekreślenie całego
swojego kinowego uniwersum.
T.: Gdy w kinach pojawił się pierwszy „Łowca”
byłem małym chłopcem… bardzo małym. Tak więc film obejrzałem kilka lat później,
już w latach 90-tych. Czym był dla mnie wówczas? Ciekawym krokiem w świat SF,
zadaniem kilku ważnych pytań na temat zależności człowiek-maszyna, ale przede
wszystkim kolejnym spotkaniem z nieśmiertelnym Hanem Solo. Tak, właśnie,
najciekawszy był dla mnie Harrison Ford, gdyż mimo możliwego oburzenia fanów,
nie sama treść filmu zrobiła na mnie prawdziwe wrażenie, a aktor. Powinienem
się wstydzić? Nie sądzę, gdyż już wówczas, w drugiej połowie lat 90-tych,
pytania zadane w „Łowcy” nieco się zestarzały i stały się niemal chlebem
powszednim gatunku.
I.: Dobrze,
posłużmy się zatem jeszcze raz analogią do superbohaterów. Historię herosa o
wielkiej sile, którego dotyczy wielka odpowiedzialność opowiada się wciąż i
wciąż na nowo. I nie mam tu na myśli faktu, że samych herosów przenosi się do
coraz młodszych czasów – Tony Stark najpierw zarabiał na Wietnamie, teraz
trzepie miliony na mieszaniu się w Afganistan i taj dalej, Kapitan Ameryka
początkowo walczył z przebrzydłymi naziolami, teraz łupie terrorystów. Jeśli
chodzi o herosów należy cofnąć się jeszcze wcześniej. Przecież Iron Man,
Kapitan Ameryka, Batman, a nawet twój ukochany Han Solo to tylko wciąż nowe
wcielenia Heraklesa, Jazona czy Prometeusza. Zostawmy jednak już samych
superbohaterów. Pamiętać należy, że w momencie, gdy powstawała książka „Czy
androidy śnią o elektrycznych owcach?”, na podstawie której stworzono „Łowcę”,
to były nowe pytania. Był bowiem rok 1968 i niewielu jeszcze się nad tym w
ogóle zastanawiało. Zarzucać „Łowcy androidów”, że nie jest nowatorski, to jak
zarzucać Lemowi, że nie jest wizjonerem, bo wszystko to, o czym napisał miało
już miejsce.
T.: Tylko, że przy okazji „Thora”, „Hulka” czy „Batmana”
nie wmusza się widzowi intelektualno-duchowej ekstazy, w wypadku „Łowcy”
występuje to niestety nagminnie. Następnie nadeszła era „Matrixa” i kolejny
nawrót pytań o „pochwałę wszelkiej inteligencji”, a więc złożone stosunki
między człowiekiem a szeroko pojętą
maszyną. Wiele by opowiadać. I oto pojawił się następca „Blade Runnera” z
numerkiem 2049. I tu zaczynają się kłopoty… Po pierwsze, kontynuacja powstałą w
czasach, gdy już niemal wszystkie pytania o kontakty ludzie-replikanci zostały zadane i rozważone niemal na wszystkie
sposoby (już dawno C3PO zajmował się kontaktami ludzie-roboty,) próbuje
wycisnąć z tematu ostatnie soki. Niestety nie bardzo się to udaje, gdyż po
prostu… wszystko już było. Nie wato w tym miejscu opisywać, co jest w tej
odsłonie „Łowcy” motywem przewodnim, niemniej, nie jest on ani odkrywczy, ani
fascynujący, a szkoda. Rozwinięcie tematu po 25 latach w tak nikły sposób nie
może wpływać pozytywnie na odbiór obrazu. Bohater- oficer KD coś tam – w skrócie
Joe - replikant eliminuje innych sobie
podobnych, starszego modelu, za zbytnie człowieczeństwo, jednocześnie sam
próbuje zrobić z siebie człowieka i tak zmaga się ze swoim „nie wiem kim
jestem” niemal przez cały seans. Pewnym absurdem wydaje się w tym świetle
postawa „ruchu oporu” cyborgów-replikantów (a jakie to odkrywcze!), którzy
chcąc być jak ludzie, więc pragną zemsty na ludziach, bo jak twierdzą są lepsi
niż ludzie, w związku z czym ich zwycięstwo sprawi, że… będą jak ludzie. Masło
maślane, z odrobiną śmietany.
I.: No
to po kolei. Po pierwsze pewne mądre głowy wymyśliły postmodernizm i stwierdziły,
że wszystko już było, wszystko już opowiedziano, a nowe wytwory piśmiennictwa,
kinematografii, ect. są już tylko powtarzaniem schematów. I tak na przykład
rzeczone „Gwiezdne wojny” powtarzano już 9 razy i ludzie wciąż chcą to oglądać,
niesamowite, prawda? Także nie ma co „Łowcy” zarzucać wtórności, kiedy inny
znany cykl sf powtórzył tę samą historię już tyle razy. Po drugie, replikantom-buntownikom
nie chodziło o to, że ich zwycięstwo sprawi, że będą jak ludzie. Ja zrozumiałam
to w ten sposób, iż uważali, że są lepsi niż ludzie, bo są maszynami. Nie
starzeją się, nie chorują. A z drugiej strony, będąc maszynami, podlegają
ograniczeniom. Ich życie, uczucia nie są przez ludzi uważane za prawdziwe, gdyż
są stworzone. Przez ludzi i na potrzeby ludzi. Przy takiej zależności człowiek
zawsze będzie wyżej od replikanta. Będzie jego demiurgiem, kreatorem. Będzie stwórcą,
a więc kimś równym bogu. Przynajmniej dla replikanta. Ale gdyby odnalazło się
dziecko replikantki i człowieka, gdyby replikanci udowodnili, że mogą się
urodzić, zostać stworzonymi w sposób biologiczny, a nie mechaniczny, byliby
równi ludziom, a zarazem byliby od nich lepsi. Staliby się kolejnym ogniwem
ewolucji, który mógłby wyprzeć ten słabszy, czyli człowieka.
T.: Problem w tym, że replikanci są jak tragedia
grecka – wszędzie gigantyczne dylematy moralne. Nawet zagotowanie wody w czajniku może sprawiać,
że przez godzinę będą dywagować „co, jak, po co i dlaczego”, gdy wreszcie
stwierdzą, że jako maszyny nie muszą wcale pić…
I.: Gdyby scenę rozmowy Joego z
replikantami-rebeliantami porównać do sceny jego relacji z dziewczyną-systemem
domowym-osobistym systemem do towarzystwa, wychodzi na to, że replikanci nie
mają racji. Cały film sugeruje, że relacja Joego z jego dziewczyną–systemem
jest wyjątkowa. Ona go wspiera, zachęca do poszukiwań. Wreszcie to ona
doprowadza do fizycznego zbliżenia między nimi. Towarzyszy mu na wszystkich
etapach podróży. Ostatecznie, to właśnie ona nadaje mu imię. Nie numer, lecz
imię. Prawdziwe, ludzkie, które sprawia, że Joe nie jest już maszyną lecz
osobą. Cała ich relacja zostaje jednak zaprzeczona, gdy Joe widzi reklamówkę
owego ludzkiego systemu, który choć ma inną fryzurę jest tą samą twarzą, tym
samym głosem. Jedną z wielu identycznych wyprodukowanych seryjnie aplikacji.
Bowiem, choć wydawało się, że relacja Joego z „jego” aplikacją była wyjątkowa i
niepowtarzalna, bo ona również była niepowtarzalną jednostką, zdolną do miłości
i empatii, bezosobowa reklamówka na ścianie budynku, o twarzy i głosie jego
ukochanej patrzy na niego po raz pierwszy i mówi… „Witaj, Joe”. Dostajemy więc
ostateczny dowód na to, że nadanie imienia nie było osobniczym wyborem
jednostki lecz zbiorem zer i jedynek aplikacji towarzyskiej, której każda z
osobnych, a jednak identycznych kopii podjęłaby dokładnie tę samą decyzję. W
kontekście tego, że otrzymujemy tę scenę na koniec filmu, zaczynamy się
zastanawiać, czy Joe też jest tylko maszyną, czy jednak osobą?
T.: Akcja prowadzona jest w tak powolny sposób,
że niemal przy każdej scenie widza może ogarnąć prawdziwa senność. Zaaplikowano
nam ponad 2,5 godziny filmu, gdy fabuły wystarcza może na połowę tego. W związku
z tym bohater zamiast zwyczajnie przejść z punktu A do B, zalicza po drodze
Punty A1, A2 i pewnie kilka kolejnych. Nudy, straszne nudy… A do tego
wszystkiego zastanawia się, wzdycha i przewraca smutnymi oczami. Żeby
uzmysłowić tę obezwładniającą senność dodam, że jedna ze scen, gdzie bohater
korzysta, lub przynajmniej próbuje to zrobić, z usług prostytutki, w
przyśpieszonym ośmiokrotnie tempie, zajmuje kilka minut. Żeby ta scena coś
jeszcze ze sobą niosła. Ale nie mamy tu ani rozmowy, ani seksu, Joe po postu
przygląda się i nie może zdecydować. To jeden z wielu przykładów.
I.: Bo
jak nie ma seksu, to jest nudno. Wszystko jasne. I gdy nie ma wybuchów, to jest
nudno. A może ten film ma być właśnie taki? Powolny, z miejscem na refleksję?
Mnie wręcz odwrotnie, cieszy, że dziś jeszcze potrafimy robić tak powolne
filmy. Choć rozumiem, że nie wszyscy są w stanie przez to przebrnąć. Rozumiem,
bo też wymiękłam na scenie, kiedy czarny sześcian w „Odysei kosmicznej 2001”
leci przez kosmos i leci, i leci, i leci, i leci… i leci osiem minut.
Ostatecznie nie jest to już pewnie kino na dzisiejsze czasy, prawda? Nie na
czasy superbohaterów, kiedy musi dziać się dużo i szybko. Ale ja lubię czasem,
gdy jest na tyle wolno, bym zdążyła się pozachwycać tym, co jest wokół.
T.: Niestety filmu tym razem nie ratuje już
Harrison Ford. Jest wciśnięty do obrazu nieco na siłę, tak aby niektórym
zakręciła się łezka. Nie wnosi jednak na tyle dużo, żeby uratować całość
kontynuacji.
I.: Ford
nie musi jej ratować, choć tutaj rzeczywiście, niewiele ma do grania. Właściwie
bardziej charyzmatyczny jest pies. Zresztą w tym filmie Ford już nie ma być
Fordem. To Ryan Gosling ma być nowym Fordem, jak sądzę.
T.: Reasumując – „Łowca androidów 2049” jest
trochę jak zupa pomidorowa – dla fanów jak zawsze dobra, dla pozostałych podana
w następujący sposób: jako że znasz smak, zatem po co jeść zupę – więcej czasu
i zabawy zajmie zapicie kostki rosołowej
wrzątkiem, następnie załagodzenie bólu sokiem pomidorowym, wreszcie poprawienie
śmietaną. A jak komuś mało, to warto połknąć trochę surowego ryżu – mimo bólu,
spęcznieje w żołądku. Takim właśnie wydaje mi się nowy „Łowca” – mimo, że
pomidorówkę uwielbiam, wolałbym konsumować ją w starym stylu, albo po prostu
odpuścić.
I.: I to
jest chyba najlepsze podsumowanie tej dyskusji. Nowy „Łowca androidów” jest jak
zupa pomidorowa. A znacie to przysłowie o zupie pomidorowej? Ja nie zupa
pomidorowa, nie wszyscy mnie muszą lubić. Choć z drugiej strony nie znam
nikogo, kto nie lubiłby pomidorówki.
Ja na pewno się z filmem jeszcze zapoznam. Słyszałam już nie raz, że jest wyjątkowo długi, ale... zobaczymy. Niedawno poznałam i książkę, na bazie której powstał, i część pierwszą, więc warto zapoznać się i z kontynuacją. Btw. zdjęcia z tego filmu wyglądają przepięknie.
OdpowiedzUsuń