Jak nie pisać fantasy


Bardzo lubię rozbudowane, fantastyczne światy – tworzone z rozmachem, z historią opisaną parę wieków do tyłu. Fantasy heroiczną, gdzie mały człowiek walczy z wielkim zagrożeniem, a dobro ściera się ze złem. Dlatego bardzo podobał mi się „Władca Pierścieni”, mimo iż uważam, że chwilami Tolkien koszmarnie przynudzał (dobrze, że z filmu wycięto Toma Bombadila i bieganie nago po kurhanach, bo 90% widowni by zasnęło). Uwielbiam wielkie cykle. Terry’ego Goodkinda i jego książki o Poszukiwaczu i Spowiedniczce (no, do pewnego momentu, zanim się okazało, że facet umie trzepać tylko historie na jeden temat i o jednym świecie). Terry’ego Brooksa i jego „Shannarę”.
Dlatego biorąc do ręki powieść Tada Williamsa, liczyłam, że to właśnie dostanę. Wielki, rozbudowany świat z mnóstwem heroicznych i charyzmatycznych bohaterów. Zanim przejdę do właściwej części tej recenzji, muszę jeszcze zaznaczyć, że nie znam trylogii poprzedzającej „Serce Świata Utraconego”, więc odnosić się będę tylko do tego, co przeczytałam.
Fabuła opiera się na tym, że Nornowie, przemieszczając się przez ziemie ludzi, grabili i palili. Dlatego ludzie postanowili dać im odpór, oblegając ich w pewnym zamku. Nornom udaje się jednak wydostać i rozpocząć odwrót. Docierają na swoje terytorium i znikają w słynnym mieście pod górą. Ludzie, słusznie zresztą, dochodzą do wniosku, że skoro tyle już tego dziadostwa wytłukli, to trzeba dostać się do wnętrza góry i wybić ich do ostatniej sztuki. I to właściwie jest niemal cała fabuła. Gorzej, że to jest też cała akcja tej powieści. A nie, czekajcie, są jeszcze zombie, bo teraz obowiązkowo, w każdej książce i filmie fantasy, muszą być żywe trupy. Czy patrzenie na rozkładające się ciała to obecnie jakiś fetysz? Mgliście przypominam sobie, że autor próbuje nakreślić też jakąś intrygę, ale tylko na kilku(nastu) stronach i właściwie nikogo ona nie obchodzi. Mnie w sumie latała jak kilo kitu na agrafce.
Po pierwsze „Serce Świata Utraconego” jest koszmarnie nudne. Dawno nie czytałam tak nudnej powieści fantasy. W zasadzie wszystko opiera się na obleganiu tej cholernej góry. Na ostrzeniu mieczy, rozmowach oblegających o tym jak rozbić bramę i podbijanych, jak tę bramę zabezpieczyć i jak przygotować schronienie głębiej we wnętrzu góry. Wierzcie mi, pasjonująco się to czyta, zwłaszcza przez trzysta stron.
Bohaterowie też nie dopisują. Niemal nic o nich nie wiadomo. Po stronie ludzi jest sobie Porto. O Porto wiadomo, że ma żonę i dzieci i gdzieś ich tam zostawił, hen, hen daleko. Porto ma też konia. To wszystko na jego temat, dosłownie. Po stronie ludzi jest też przyjaciel Porto, poznali się w drodze na pole bitwy, zabijcie mnie, nie pamiętam, jak ma na imię. W każdym razie rzuciła go dziewczyna, dlatego dołączył do wojska. Nosi czerwony szalik, który zrobiła mu mamusia (czy ktoś się jeszcze dziwi tej dziewczynie?). Jest sobie książę pan, dowódca ludzi, któremu Nornowie zabili syna. Książę pan ma żonę. Wszystko na jego temat. I kilku doradców księcia, tanów, którym Nornowie pozabijali synów, albo i nie (bo rozumiem, że ludziom rodzą się tylko synowie albo po córkach się nie rozpacza). Dobrze, teraz Nornowie. Tu jest nieco lepiej. Główny bohater, należący do zakonu Budowniczych, ma żonę, z którą właściwie mu się nie układa, ma dom, do którego czasem zawita i pracę, która jest całym jego życiem. Ma też sporych rozmiarów dylemat moralny. Jest jego szef, znajdujący się w posiadaniu Serca Świata Utraconego, kilku walczących o władzę prezesów innych zakonów. Główna wojowniczka z niewyparzonym językiem. I królowa, która niby jest, bo się o niej mówi, ale jej nie ma, bo od jakiegoś czasu śpi snem sprawiedliwego. Koniec, oto wszyscy bohaterowie. No, nie można oderwać się od ich losów i wszystkich natychmiast pokochacie albo znienawidzicie. Zresztą, sami rozumiecie.
Autor próbuje nawet różnych sposobów narracji. Z jednej strony mamy narratora wszechwiedzącego, z drugiej jakieś tam zapiski kronikarki Nornów. Różne punkty widzenia? Właśnie nie bardzo. W sumie nic to nie zmienia i nic nie wnosi.
A świat przedstawiony? Jest ląd, który ma własną mapę. I dwie nacje, jedna zaczęła podbijać ziemie drugiej. Tamta się wkurzyła i rozpoczęła się wojna. Jest jakaś religia (?), związana z czarodrzewem, świętym drzewem, ale bardzo mglista. Być może została dobrze opisana w poprzednich tomach, ale nowy czytelnik zupełnie się gubi, bo nie wie, o co w tym wszystkich chodzi (i tak, przeczytałam krótki esej na końcu książki, jeszcze przed właściwą lekturą. Zdaniem autora, miał mi to wszystko rozjaśnić, nie rozjaśnił). Jest pewnie jakaś historia tego świata, przedstawiona w poprzednich trzech tomach, do której tutaj, niestety się nie wraca. Są niby jacyś bogowie, ale gdy jeden z bohaterów mówi o piekle, to wypisz wymaluj chrześcijańskie piekło (no, zaprawdę powiadam Wam, bardzo odkrywcze).
Tyle. Koszmarna książka. Nudna, nudna i naprawdę… nudna. Płascy, papierowi bohaterowie, którzy nic nie będą Was obchodzić. Akcja… ale że co, przepraszam? I nijaki świat. Do poczytania, jeśli ktoś ma kłopoty ze snem, a nie chce brać tabletek. Szkoda, bo autor ewidentnie ma talent, ale dobrego pomysłu na kontynuację chyba mu zabrakło. Aż się chce zacytować Kmicica: kończ waść, wstydu oszczędź!

Komentarze

  1. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak zabawnej recenzji o tak nudnej książce :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmmm o tyle mnie Twoja opinia zaskakuje, że raczej ufam Rebisowi i wiem, że zwykle wydają całkiem porządne rzeczy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że tu zadziałało prawo cyklu i w sumie szacunku do czytelnika. Rebis wydaje wszystkie książki danego autora, więc także tę, by zachować ciągłość i w sumie nie zawieźć fanów Williamsa. Ja jednak jego fanką raczej nie zostanę ;).

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej