Wonder Woman a sprawa feministyczna
Postać Wonder
Woman była mi znana. Nie dobrze znana, żebyśmy się źle nie zrozumieli, ale
znana. Wiedziałam, że biega w kostiumie z amerykańskiej flagi, występuje w
filmach animowanych obok Batmana i Supermana, jej głównym przeciwnikiem jest
tam jakaś babka, będąca gepardem/lampartem czy innym dużym kotem, i że w latach
90 nakręcono o niej serial. Jednak imienia i nazwiska Williama Marston nigdy w
jej kontekście nie usłyszałam. Dopóki nie obejrzałam filmu dokumentalnego
poświęconego Wonder Woman. Następnie trafiłam na film „Profesor Marston i
Wonder Woman”.
Film opowiada bardziej biografię
twórcy, na Wonder Woman skupiając się jedynie pośrednio. I bardzo dobrze, bo
William Marston był człowiekiem niezwykłym. Nie tylko wynalazł wykrywacz
kłamstw, ale był też zapalonym feministą. Co dzisiaj nie jest zbyt popularne,
narażając mężczyznę na kpiny ze strony kolegów, a co dopiero niemal sto lat
temu. William Marston miał bowiem śmiałość twierdzić, że kobiety są mądrzejsze
od mężczyzn, że byłyby lepszymi politykami, a pod ich rządami świat rozwijałby
się lepiej. Wariat. Tak o nim mówiono. Tak mówiono by o nim też dzisiaj.
Na dodatek ten
wariat miał też inne wariactwo. Kochał dwie kobiety w tym samym czasie. Cóż, to
za problem, powiecie? W tamtych czasach posiadanie żony i romans ze studentką
to nieco większy skandal, niż dziś. Nie w tym problem. William Marston, jego
żona i ich studentka oraz asystentka, Olive, żyli w trójkącie. I właśnie na tym
związku skupia się przede wszystkim film. Narodziny Wonder Woman,
najważniejszej komiksowej superbohaterki, mają tu miejsce jakby przy okazji,
zainspirowane codziennym życiem Marstona z Elizabeth i Olive. Od tej pierwszej
bohaterka przejmie lasso prawdy (oto jak wyewoluował wykrywacz) oraz posadę
sekretarki, od drugiej duże złote bransolety i tendencję do bycia krępowaną.
Film w dużej
mierze opiera się na domysłach, jak mogło wyglądać życie tej trójki. Sugeruje
choćby, że Olive zakochała się najpierw nie w Marstonie, ale w jego żonie. Gdy
tymczasem film dokumentalny Kirkmana, dotyczący genezy Wonder Woman, zdaje się
sugerować, że to jednak Marson nawiązał romans ze swoją asystentką. Występująca
w nim wnuczka profesora i Olive twierdzi, że jej ojciec dowiedział się, iż jest
prawdziwym, a nie adoptowanym synem Marstona dopiero po jego śmierci, bo cała
trójka skrzętnie ukrywała prawdę przed dziećmi, twierdząc, że ojciec potomstwa
Olive umarł, a ta przeprowadziła się do krewnych, Elizabeth i Williama
Marstonów. Czy Elizabeth i Olive miały romans, czy Elizabeth zgodziła się na
obecność Olive w ich życiu, by nie stracić męża? Nie wiadomo. Film sugeruje
jedno, dokument drugie. Faktem jest, że nawet po śmierci Marstona, kobiety
pozostały razem, do śmierci Olive w wieku 85 lat.
Początkowo
oglądałam ten film z poczuciem… skrępowania, to chyba najlepsze określenie.
Czułam się niekomfortowo. A potem zrozumiałam, że to nie wina ich układu, tylko
mojego zbyt ciasnego umysłu. Poczułam, że mam w sobie coś z dewotki. Jeśli tę
trójkę naprawdę łączyła miłość, a układ nikogo nie krzywdził, to jakie mam
prawo ich potępiać? Czy to, że coś jest niecodzienne, oznacza, że jest złe? Czy
to, co ludzie robią we własnych domach, we własnych łóżkach, jeśli nikogo nie
krzywdzi, powinno obchodzić kogokolwiek poza samymi? „Profesor Mastron i Wonder
Woman” w bardzo otwarty i niecodzienny sposób podchodzi do kwestii ludzkiej
seksualności, rozwijania nauki, feminizmu. To film, który powinniśmy
zaaplikować sobie my wszyscy, o ciasnych horyzontach. Zwłaszcza dziś, gdy w
naszym kraju otwarcie się mówi, że o kwestiach seksualności nie należy
dyskutować, a chłopcy mają nie pomagać w domach, bo zniewieścieją. Niejeden
pewnie padłby trupem, oglądając ten film, ale zapewne dobrze by mu to zrobiło.
William Marston
i jego muzy byli zapewne niecodziennymi ludźmi. Ale dali nam Wonder Woman.
Bohaterkę silną, pewną siebie. Bohaterkę, która uczy kobiety, że nie trzeba się
wstydzić bycia kobietą. Bo one też są bohaterkami, heroskami. Kobietę, która
uczy kobiety, że nie należy czuć się gorszą przez to, że się jest kobietą. Nie
lubię wsadzać w usta nieżyjących osób stwierdzeń, których nie powiedziały. To
cyniczne. Ale myślę, że Marstonowi mógłby się podobać film Patty Jenings.
Myślę, że reżyserka sportretowała jego bohaterkę, taką, jaką profesor ją
widział. Silną, odważną, mającą swoje cele i marzenia i nie bojącą się do nich
dążyć. Kobietę, która pokazuje innym kobietom, że mogą być właśnie takie.
Komentarze
Prześlij komentarz