Nie tylko "Władca Pierścieni"


Niewątpliwie gdyby nie twórczość takich pisarzy jak John Ronald Reuel Tolkien, C.S. Lewis, Marion Zimmer Bradley czy Robert Howard, nie mielibyśmy dziś całego gatunku literackiego, który dla wielu czytelników jest właśnie tym najbardziej ukochanym – pełnym dzielnych wojowników, pięknych czarodziejek, rozmiłowanych w kruszcach krasnoludów. A nawet jeśli fantastyka zaistniałaby, to nie w takim kształcie, w jakim znamy ją obecnie.
Jednakże o ile o „Hobbicie” czy „Władcy Pierścieni”, czy to za sprawą samych książek, czy adaptacji Petera Jacksona, słyszały nawet osoby, które nie są fanami fantastyki, o tyle lekturą „Silmarillionu” może poszczycić się niewielu nawet spośród najbardziej wytrwałych miłośników gatunku. Bowiem jest on znany jako ta książka Tolkiena, w której tylko idą i idą, a poza tym niewiele się dzieje. Nigdy do tej pory nie zetknęłam się z tym dziełem twórcy Śródziemia. Jednakże gdy nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka ukazało się wznowienie „Silmarillionu”, postanowiłam nadrobić to niedopatrzenie z dawnych lat.
Przyznaję się bez bicia, łatwo nie jest. Najpierw trzeba przebić się przez wstęp autorstwa syna Tolkiena, będącego redaktorem tomu, który wyjaśnia, dlaczego poszczególne części mogą się wydać dość nierówne i dlaczego zdecydował się na wybór właśnie tych, a nie innych opowieści, by utworzyły tom, nazwany przez niego „Silmarillionem”, wydany już po śmierci ojca. Potem trzeba przebrnąć przez list Tolkiena do jego wydawcy, w którym poniekąd streszcza fabułę „Silmarillionu” i „Władcy Pierścieni”, jednocześnie dając wykład o własnym poglądzie na sztukę. I wreszcie, po trzydziestu stronach, docieramy do właściwej treści książki.
„Silmarillion” jest opowieścią o narodzinach bogów, stworzeniu Śródziemia. O tym, jak budziły się wszystkie rasy, o ich rozwoju i zasiedlaniu kolejnych krain. O tworzeniu sojuszy i upadaniu imperiów. Książkę wypełniaj historie o wielkich miłościach i pożądaniu władzy. Tolkien napisał „Silmarillion”, gdyż marzył o stworzeniu anglosaskiej mitologii, której posiadania zazdrościł Germanom i Skandynawom. I to się czuje. „Silmarillion” jest mitem o powstaniu świata i spisem legend o czynach bohaterów dawnych dni, w których pobrzmiewają fascynacje oksfordzkiego profesora.
Książka to także niezwykła gratka dla miłośników „Władcy Pierścieni”. Dopiero poznając „Silmarillion”, można poskładać tę historię w całość – dowiedzieć się, kim był Sauron, dlaczego Gandalf, Saruman i Radagast to jedynyni czarodzieje w Śródziemiu, z jakiego powodu dla Gondorczyków tak ważne było Białe Drzewo i skąd się właściwie wzięło, kim byli Obieżyświatowie i jak to naprawdę było z waśnią między krasnoludami spod Góry i elfami z Mrocznej Puszczy. Poza tym to też możliwość ponownego spotkania z bohaterami „Władcy Pierścieni”. Na kartach „Silmarillionu” pojawią się Galadriela i Elrond, Gandalf i Saruman, a nawet Szeloba.
Przyznać trzeba szczerze i uczciwie, że nie jest to lektura łatwa, choć „Silmarillion” potrafi być momentami porywający. Wtedy ma się wrażenie, że nikt już tak dziś nie pisze. Z takim rozmachem, wiedzą i wyobraźnią. Momentami natomiast jest niemożliwie trudny w odbiorze. Kiedy kolejne szczepy elfów i ludzi przemieszczają się, a każdy z bohaterów otrzymuje na przestrzeni opowieści przynajmniej dwa (albo i trzy) imiona, bo przecież w historiach Tolkiena nie może być tak, że bohater nosi jedno i to samo imię od początku do końca, niełatwo połapać się, kto jest kim dla kogo. Na szczęście mapy, narysowane przez Tolkiena, a także drzewa genealogiczne, pomagają trochę uporządkować wszystkie informacje.
Książka jest ponadto niesamowicie starannie wydana. Ma twardą oprawę z obwolutą oraz zakładkę w formie niebieskiej tasiemki, wklejoną w grzbiet. Na dodatek zawiera ilustracje Teda Nasmitha. Osobiście nie jestem fanką ilustracji w książkach Tolkiena, gdyż uważam, że trącą myszką, ale tutaj jest ich naprawdę dużo i niektóre przykuwają uwagę. Niewątpliwie wzbogacają też lekturę. Ponadto wydanie zawiera drzewa genealogiczne bohaterów, spis postaci, który ma nie tylko wypisaną numerację stron, ale także krótką charakterystykę (co bardzo pomaga, gdy już się człowiek pogubi, kto jest czyim krewniakiem, zagubionym dzieckiem, etc.), a także słownik tłumaczący elfickie wyrazy na język polski.
Niewątpliwie „Silmarillion” jest pozycją godną zauważenia. Dla fanów Tolkiena to lektura obowiązkowa, choć chwilami niełatwa. Dla fanów fantastyki warta przeczytania, chociażby ze względu na przynależenie do kanonu gatunku. Dla pozostałych? Piękna wydawnicza ciekawostka.

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej