Słowiańska historia dla dzieci

 


Moja relacja z twórczością Katarzyny Bereniki Miszczuk jest dość skomplikowana. Trylogię „Ja diablica”, „Ja anielica”, „Ja potępiona” uważam za kompletne wydawnicze nieporozumienie, natomiast jednotomowa „Druga szansa” może nie była wybitna literacko, ale na pewno bardzo ciekawa fabularnie. O cyklu o szeptusze oczywiście słyszałam, ale nie miałam przyjemności go czytać. Kiedy usłyszałam, że autorka wydaje swoją pierwszą powieść dla młodszych dzieci, poczułam się zaintrygowana i postanowiłam sprawdzić, z czym mamy do czynienia.

„Tajemnica domu w Bielinach” to historia czwórki rodzeństwa, która po rozstaniu rodziców wraz z mamą przeprowadza się do wsi Bieliny, by zaopiekować się starszą ciotką Mirką cierpiącą na Alzheimera. Mirka jest emerytowaną szeptuchą – mądrą babą, która zajmowała się leczeniem chorób i wypędzaniem demonów. Dzieci szybko odkrywają, że zarówno z domem, który miał być piękny i świeżo wyremontowany, a jest chylącą się ku upadkowi ruiną, jak i z ciotką coś jest nie w porządku. Choć początkowo szukają pomocy u dorosłych, wkrótce postanawiają zbadać tajemnicę na własną rękę.

To bardzo ciekawe, że Katarzyna Berenika Miszczuk postanowiła wrócić do konceptu z „Szeptuchy” w powieści dla dzieci. Oto mamy całkiem współczesną Polskę z obywatelami wierzącymi w słowiańskie bóstwa i gusła. Czczą Światowida, Welesa. Podoba mi się, że autorka postanowiła w przystępny sposób przedstawić dzieciom te elementy słowiańskich wierzeń, które wciąż są w naszej kulturze traktowane po macoszemu i mało znane, w przeciwieństwie choćby do mitologii greckiej czy rzymskiej. Tego słowiańskiego klimatu mogłoby być w powieści znacznie więcej, bo został zaledwie lekko zarysowany. Za plus książki należy uznać także dość prosty język i wyjaśnienia, które autorka wprowadza w tekście, by dzieci nie czuły się zagubione, gdyby nie znały niektórych słów. Myślę, że nawet młodsze dzieci nie będą miały problemu ze zrozumieniem treści książki. Podobały mi się także piękne i zabawne czarno-białe ilustracje wykonane przez Marcina Minora, które dodają publikacji uroku.

Reszta nie działa już na korzyść powieści. Fabuła jest w zasadzie bardzo prosta, przewidywalna i niestety niewciągająca, wręcz nudnawa. A to trochę zbrodnia, kiedy w książkach dla dzieci prawie nic się nie dzieje. Jakoś tak ta cała tytułowa „tajemnica” mało tajemnicza, niezbyt interesująca i rozwiązana tak, że zęby bolą. Książka dla dzieci powinna być łatwa do zrozumienia, ale niekoniecznie tak… nijaka. Bohaterowie są kiepsko zarysowani i niewiele się o nich dowiadujemy, co sprawia, że trudno z nimi sympatyzować czy w ogóle przejmować się ich losem. Cała czwórka razem wzięta nie ma w sobie tyle charyzmy co choćby Ania z Zielonego Wzgórza czy Pippi Pończoszanka miały za paznokciem. Autorka niby próbuje poruszać ważne i trudne tematy, jak choćby rozpad rodziny, ale prześlizguje się po nich, jakby sama się ich bała, co sprawia, że dla książki lepiej byłoby, gdyby w ogóle ich nie tykała. A już bagatelizowanie i trywializowanie tak poważnego problemu, jakim jest dla rodziny zmaganie się z Alzheimerem jednego z jej członków, to zbrodnia. Według pisarki wystarczy wypędzić demona i puf, człowiek przestanie zapominać i będzie jak nowo narodzony. Miszczuk, która z wykształcenia jest lekarzem medycyny, powinna mieć w tej kwestii więcej empatii i rozumu.

Koniec końców „Tajemnica w domu w Bielinach” to nie jest wybitna książka (a chwilami bywa szkodliwa). Nie sądzę, by przypadła dzieciom do gustu czy zapadła im w pamięć. Ma pewną wartość jako opowieść nawiązująca klimatem do słowiańszczyzny, ale to wszystko. Z ostatniej strony dowiadujemy się jednak, że już planowany jest drugi tom tego dzieła, także pewnie jeszcze przynajmniej kilkukrotnie spotkamy się z dziećmi z Bielin. Jeśli o mnie chodzi, na pewno nie zapisze się do Klubu Kwiatu Paproci.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej