Caskett, czyli nie tak to wszystko powinno wyglądać
Aj,
z żalem to stwierdzam, ale to chyba początek końca. Przez całe zeszłoroczne
wakacje czekałam, wraz z rzeszą fanów, co też się wydarzy, co też wymyśli
Andrew W. Marlowe. Oto stało się. Nadszedł wyczekiwany wrzesień. Castle i
Beckett są razem i… jest źle. Tak bardzo nie chciałabym tego mówić, ale… jest
po prostu źle.
Trudno mi wymienić w tym sezonie
choćby jeden odcinek (a było ich tym razem aż 24!), który naprawdę mi się podobał,
wart zapamiętania. A w poprzednich sezonach zdarzały się przecież epizody naprawdę
zachwycające, istne perełki („Stary, szczeniaki, wrócił po szczeniaki”, kto
oglądał, wie, o czym mowa). Jeśli chodzi o śledztwa, w ciągu kilku minut można
było odgadnąć, kto zabił. Stosowano udziwnienia z morderstwem przy pomocy dronów,
dokonanym przez Wielką Stopę oraz kalkę po raz tysięczny ściągniętą z „Okna na
podwórze”. Sprawa matki detektyw, zamknięta, ale otwarta, by zawsze można było
do niej wrócić, jeśli się zechce, choć nie wiadomo już kto, kogo, za co, dlaczego,
po co zabił, bo twórcy tak nakręcili, że posklejać to wszystko może już chyba
tylko postać Jackoba z „Zagubionych”. Wątki obyczajowe? Były. Było ich dużo.
Nie powiem, że za dużo, bo zawsze je lubiłam. Tyle, że scenarzyści chyba nie
mieli pomysłu na Castle’a i Beckett… razem.
Ona wciąż się miota między „mieć pisarza, a mieć
pracę”. Dobra, no, nie dziwię się dziewczynie (to problem stary jak świat i
wcale nie tak rzadki), że chciałaby zjeść ciastko i mieć ciasto, ale nie
podobało mi się jej zachowanie, sposób w jaki traktowała człowieka, który tyle
razy dał jej dowód na to, że mu na niej cholernie zależy. To nie była Kate
Beckett, jaką ceniłam i lubiłam. Ile razy można słyszeć: „to moje życie”?
Owszem, wszystko fajnie, ale kiedy decydujemy się na związek z kimś „moje życie”
nie polega już na „tak, jak chcę albo wcale”, ale na kompromisach. Bywało, że
miałam ochotę nią mocno potrząsnąć i krzyknąć: „Dziewczyno, ogarnij się”. Na
miejscu Castle’a kopnęłabym Beckett w tyłek i posłała do wszystkich diabłów raz
na zawsze. Umberto Eco napisał kiedyś, że postać literacka też ma swój charakter,
sposób bycia, osobowość i należy prowadzić ją tak aby pozostała spójna,
wiarygodna. Scenarzyści „Castle’a” chyba nie odrobili lekcji. Położyli postać
Kate, która raz chce poważnego związku i pyta dokąd to wszystko zmierza, by w
następnym odcinku stwierdzić: „To moje życie, wolę awans zawodowy, więc co z
tego, że od roku jesteśmy parą, odczep się”. Kate Beckett przestała być dla
mnie autentyczna. Niestety.
A Castle? W tym sezonie w ogóle za mało było
Castle’a-pisarza. Gdzie zniknęła Nikki Heat? Gdzie facet, który kazał
przywiązać się taśmą do krzesła, żeby wymyślić, jak postać mogłaby się uwolnić?
Gdzie gra w pokera z innymi twórcami kryminałów? No, nooooo, gdzie?
No i
wreszcie finał. Kompletnie nieemocjonujący, przegadany. Pojawiło się „wielkie
pytanie” tyle, że odpowiedź zupełnie mnie nie obchodzi (czy kogokolwiek jeszcze
obchodzi?), bo w zasadzie gotowa jestem jednak postawić tezę, że tych dwoje nie
powinno być razem.
Nigdy
nie sadziłam, że to powiem, bo rok temu zakochałam się w „Castle’u” i
obejrzałam jednym tchem cztery sezony, zamiast pisać magisterkę (nieeeee, w
przerwach od pisania magisterki, w końcu zdążyłam ją oddać i obronić jeszcze w
lipcu). Wołałam: „Pełen zachwyt”. We wrześniu przystąpiłam do piątego sezonu,
który z odcinka na odcinek gasił mój entuzjazm. Nie chcę tego mówić, ale może
czas „ze sceny zejść niepokonanym”? Bo chyba Castle i Beckett w wersji Casckett
okazali się właśnie gwoździem do własnej trumny. Panie Marlowe, napraw to albo
kończ waść, wstydu oszczędź.
Komentarze
Prześlij komentarz