Heros na miarę czasów, czyli kilka słów o "Man of the Steel"



Superman. Weteran komiksowych trykociarzy. Wyjątkowy. Jedyny nadczłowiek, który usilnie stara się upodobnić do ludzi. Facet z gejowskim loczkiem, w czerwono-niebieskim wdzianku z pelerynką. Od lat przemysł komiksowo-filmowy stara się go z lepszym i gorszym skutkiem odmłodzić, odprasować, odrestaurować, odpicować. Ale wszyscy czujemy, że to jakby nie to. Nadludzie nie są już potrzebni. Od dawna nie walczymy z nazistami  i ideą ubermenscha. A jednak oni pozostali, Superman, Kapitan Ameryka. Dziś nieco już niedostosowani, niedopasowani do współczesnego świat. I choć ten drugi po wielu trudnościach zdał się dostosować (po nienajgorszym „Kapitanie Ameryce” świetni „Avengers”) to Superman wciąż wydaje się mieć trudności. Wszyscy inni trykociarce urodzili się ludźmi, którzy stali się bohaterami. Z Supermanem mamy ten problem, iż urodził się bohaterem, który od 1936 roku próbuje (bez powodzenia?) udawać człowieka.
            Kryptończyk jakoś nigdy nie należał do moich ulubionych bohaterów, dlatego mimo wielkiego uwielbienia dla filmów o trykociarkach, czekałam raczej bez emocji, mając w pamięci jego kiepskich poprzedników „Superman. Powrót”  czy „Tajemnice Smallville” (choć sam serial lubię, kreacja Clarka Kenta woła o pomstę do nieba, to jakieś emo a nie bohater!). Brak postawy „muszę-muszę-bo-inaczej-się-uduszę” spowodował, że dopiero ostatnimi czasy, po wyjściu filmu na DVD, udało mi się go obejrzeć. Tym razem na przeciwnika głównego bohatera wybrany zostaje generał Zodd, który przybywa na Ziemię wraz ze swoją świtą, by mścić się na synu za grzechy ojca, a przy okazji skolonizować nasz świat, zabić wszystkich ludzi i założyć na planecie nowy Krypton. Ot, taka drobnostka, kto by się tym przejmował. 

Spodziewałam się, że… będzie gorzej. I choć film jest, moim zdaniem, zdecydowanie za długi (dwie i pół godziny, a przez półtorej dzieje się tak mało, że widz nudzi się i walczy z chęcią oglądania na szybkim przewijaniu), jest całkiem niezły. Dość obszernie ukazuje (zwykle traktowaną po macoszemu) historię upadku Kryptona. Twórcom „Człowieka ze stali” udało się też połączyć klasyczne fragmenty historii o Supermanie – farmę Kentów, przyjaźń z Pittem Rossem i dzieciństwo spędzone w Smallville, śmierć Johnattana, która w pewien sposób ukształtowała Kal Ela, z tymi nieco nowszymi. Jakąż radość sprawiło mi, gdy nad budynkiem, należącym do mechanika samochodowego, zobaczyłam napis „Sullivan”. Fani wiedzą o co chodzi. Nawet dla Chloe, mojej ukochanej Strażnicy, znalazło się tu miejsce. Wreszcie kultowa przecież redakcja „Daily Planet” i Perry White, w tej wersji bardziej black, niż white, bo gra go Laurence Fishburne. Stażystka Jenny, której poświęcono kilka scen, co pozwala sądzić, że Jenny to… Jimmy Olsen (mam nadzieję, że to nie okaże się prawdą). I wreszcie, last but not least, Lois Lane. Twarda babka, która przechodzi ewolucję od zwalczającej kosmitów po dzielnego pomocnika trykociarza. Amy Adams dobrze sobie poradziła, choć dla mnie za mało w jej Lois było… Lois, córki generała. Nadal numerem jeden pozostaje jednak Erica Durance, smallville’owska Lane. Na koniec przyznam, że baaaaardzo przyjemnie oglądało mi się kataklizm i burzenie, rujnowanie, rozbijanie, rozwalanie kolejnych budynków na Manhattanie. Ach jak miło, ach jak fajnie. Chyba pozostało we mnie coś z dziecka, które lubiło patrzeć, jak misternie ułożona z klocków wieża, upada. A tu upadało sporo. Łącznie z „Daily Planet”. 

Było dobrze. Czuję się miło zaskoczona. Czego życzyłabym sobie w następnym „Człowieku ze Stali”(bo jakoś nie wątpię, że zrobią kontynuację)? To oczywiste, ideałem byłoby, gdyby Superman spotkał Batmana (a gdybym Batmanem był Bale to już ideał). Ale jak przypuszczam, nie można mieć wszystkiego.

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej