Jak Brad Pitt z zombie walczył
Czasami z własnej nieprzymuszonej
woli robimy rzeczy, na które nie do końca mamy ochotę. Przypuszczam,
że sama z
siebie nigdy nie zdecydowałabym się na obejrzenie filmu o zombie. Bo co w tym
fascynującego? Zawsze to samo – klimat posapokaliptyczny, zaraza albo inny
wirus, żywe trupy i enklawy ocalałych. T. jednak miał ochotę obejrzeć „World
war Z”, więc myślę sobie: „Czemu nie, najwyżej nie dam rady, a przynajmniej
sobie Brada Pitta pooglądam”.
Fabuła
do przewidzenia. Ze światem zaczyna dziać się coś złego. Zwierzęta wykazują
agresję, klimat się ociepla, a ludzi dotyka niewytłumaczalna przypadłość,
choroba, której pochodzenia nikt nie jest w stanie określić. Jerry, główny
bohater filmu, na zlecenie rządu Stanów Zjednoczonych (prezydent też jest
zombie tak swoją drogą), rozpoczyna poszukiwania pacjenta zero i antidotum na
nieznaną chorobę. W tym celu odwiedza Afrykę, Izrael i Anglię. Najbardziej
podobał mi się chyba wątek Izraela, który otoczył się murem i w te sposób
uniknął zarażenia.
Oczywiście
„World war Z” pokazuje obraz zombie,
jaki wszyscy doskonale znamy – bezmózgie trupy, nieco połamane, rozkładające
się, bezmyślne, ogarnięte chęcią zabijania. O ile wampiry zawsze pokazywały
piękną stronę śmierci, są przecież atrakcyjne i pociągające, o tyle zombie
uosabiają wszystko, co człowieka w niej przeraża: rozkład, utratę siebie.
Zombie to jednostka pozbawiona osobowości, wspomnień, władzy nad własnym ciałem, bezmyślne, powoli
gnijące martwe mięso. Ale mimo posługiwania się stereotypami (oczywiście, że
zombie zostaje się poprzez ugryzienie innego osobnika, bo jakżeby inaczej?),
muszę przyznać, że paradoksalnie, ten film zadziwiająco trzyma poziom. Fabuła
się klei, co jest dość nietypowe dla tego typu produkcji. A tu? Wszystko pod
sznurek – fabuła spójna, wszystko znajduje logiczne rozwiązanie i
wytłumaczenie. A angielscy jajogłowi (znaczy naukowcy) całkiem sympatyczni, ale
to tylko taka moja dygresja.
Koniec
końców dało się to obejrzeć. Film na dodatek (na szczęście dla mnie!) nie
epatował krwią, brzydotą ani przemocą. Na zombie dało się patrzeć, nie było
scen typu „ręka/noga/mózg na ścianie”. Nie był to też obraz z kategorii tych
bardzo strasznych. Jeden tylko raz naaaaaprawdę się wystraszyłam. Mój strach
przestraszył z kolei T. Popatrzył na mnie z wyrzutem: „-Przestraszyłaś mnie! –
Ale tam… No, bo… No, zombie na niego wyskoczył! – Przecież to było oczywiste,
że zombie na niego wyskoczy. To była tego typu scena. Taka, kiedy wiadomo, że bohatera
za chwilę coś zaatakuje. I to nie ona mnie przestraszyła, tylko twoja reakcja”.
Cóż, ja już tak mam. Litościwie nie przypomniałam T., jak oglądaliśmy
„Szeregowca Ryana” (ja po raz pierwszy). Okropnie się bałam i zdarzało mi się
to wyrażać. Moje reakcje tak bardzo potrafiły przestraszyć T., że po pewnym
czasie zaproponował litościwie: „Może dajmy spokój?”. Ciekawe, kto się bardziej
bał – ja filmu, czy T., że zejdę mu na zawał i będzie miał kłopot, gdzie ukryć
moje zwłoki. Obejrzeliśmy jednak do końca. Ale łatwo nie było. Są filmy, które
należy oglądać w domu.
Co
do „World war Z” obejrzeć można. To oczywiście kino rozrywkowe do jednorazowego
rzucenia okiem. Ale jak na swoją kategorię naprawdę zadziwiająco dobre.
Komentarze
Prześlij komentarz