70 lat minęło, czyli jak porażką uczcić klęskę
O
Powstaniu Warszawskim powiedziano już wiele. Napisano książki, zarówno naukowe,
jak i fabularne, nakręcono filmy, z osławionym „Kanałem” Andrzeja Wajdy na
czele. W siedemdziesiątą rocznicę wybuchu powstania do tych głosów postanowił
swoją cegiełkę dorzucić także Jan Komasa, reżyser „Sali samobójców”. O filmie
było głośno jeszcze zanim na dobre wszedł do kin. Mówiono o spektakularnym,
jak na polskie warunki, budżecie, o iście hollywoodzkich efektach specjalnych
oraz o niesławnym pokazie przedpremierowym na Stadionie Narodowym, w trakcie
którego reżyser pokazał film powstańcom, prezydentowi, a potem stwierdził, że w
zasadzie nie jest to gotowy film, a jedynie przymiarka. Ale odłóżmy na bok całą
tę otoczkę, hasła marketingowe w stylu „Miłość w czasach apokalipsy”, które nie
wiadomo, czy do jego obejrzenia zachęcają, czy zniechęcają i zastanówmy się, co
tak naprawdę Komasa miał do powiedzenia o Powstaniu. Czy miał cokolwiek?
Głównym bohaterem filmu jest
osiemnastoletni Stefan. Chłopak zostaje wciągnięty przez swoją przyjaciółkę,
Kamę, do konspiracji. Bierze udział w powstaniu – walczy na Powązkach, jest
świadkiem wybuchu czołgu-pułapki na Kilińskiego, przedziera się przez kanały. Z
nim skonfrontowane zostają pozostałe postaci – zbudowane na zasadzie
przeciwieństw, pochodząca z robotniczego domu Kama i panienka z wyższych sfer,
Biedronka, w której domu bywa Zośka Naukowska oraz młody Żyd, dołączający do
powstania, bo zabito mu całą rodzinę.
Mam z bohaterami „Miasta 44” pewien
problem. Stefan cały czas mówi, że nie chce brać udziału w powstaniu, że nie
interesuje go walka za ojczyznę. A jednak, nagle, ni z tego, ni z owego, rzuca
się w sam środek walk. Czy chodzi tu o
archetyp uwolnienia się od matki? Stefan ucieka od niej, rozhisteryzowanej i
zrozpaczonej śmiercią ojca, w wir walki, ucieka, by móc stać się mężczyzną?
Nawet jeśli, co z pozostałymi bohaterami? Dlaczego Biedronka, naraża się,
snując po okupowanej Warszawie, by odnaleźć i uratować chłopaka, z którym raz
tylko miała styczność, i który na dobrą sprawę ją porzuca? Aż tak zakochałaby
się w ciągu kilku chwil? Dlaczego jeden z powstańców, który woła: „Nie chcę
umierać”, minutę później, zupełnie bez sensu, popełnia samobójstwo? „Miasto 44”
nie ma jednego bohatera. Stefan, Biedronka, Kama, Beksa. Mnogość postaci sprawia,
że do nikogo tak na dobrą sprawę nie potrafię się przywiązać. A przez to, choć
wiem, że ich losy będą tragiczne, nie współczuję im, nie tak, jak powinnam.
„Miasto…” to tak naprawdę zlepek
obrazów. Odbicie zbrojowni. Ostrzeliwanie Powązek. Wybuch czołgu-pułapki.
Ucieczka kanałami. Zrzuty ulotek. Ten film jest trochę jak puzzle. Połączone ze
sobą tworzą historię, jednak osobno to ciąg nic nieznaczących migawek. Brak tu jakiejś ciągłości, przyczyny i
skutku. To w zasadzie taki patchwork. Teatr okropności. Bohaterowie miotają się
z miejsca na miejsce. A zdezorientowany widz nie wie już nawet, czy to piąty,
czy pięćdziesiąty dzień powstania.
Równie niespójne, co w treści, jest
i „Miasto…” w formie przekazu. Zwolnione sceny, trochę Niemena, kule układające
się w kształt serca, sekwencje w kanałach niczym film gore. Widzowie się
śmiali. Czy naprawdę powinni się śmiać podczas projekcji filmu o powstaniu? Nie
mam nic przeciwko mieszaniu gatunków, nie mam nic przeciwko współczesnym środkom
wyrazu. Tyle, że gdy nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie „W jakim celu?”,
zaczynam sądzić, iż zabieg jest nietrafiony. Bo po cóż zwolniony lot tłuczonej
przez wściekłą matkę filiżanki? I te nieszczęsne kule?
Nie jestem tak zupełnie na „nie”.
Podoba mi się, że Komasa nie gloryfikuje powstania. Podoba mi się, że pokazuje
powstańców, jako młodych, niczego nieświadomych ludzi, którzy rzucili się w wir
walki „na hurra”, bez broni, bezmyślnie, bez sensu. Ludzi, którzy, jak w filmie
zostaje niejednokrotnie podkreślone, sądzili, że powstanie potrwa dwa dni.
Podoba mi się, że pokazani są w tak ludzki sposób – boją się, nie chcą umierać.
Podoba mi się, że Komasa pokazuje dobrych Polaków i złych Niemców, złych
Polaków i dobrych Niemców. Podoba mi się wreszcie, że w iście hollywoodzki
sposób wystawia pomnik zniszczonemu miastu. Nie zapomina o cywilach,
największych przegranych, o których losach postanowiono na szczytach władzy, bo
ktoś, gdzieś zadecydował.
Film Jana Komasy gra na najbardziej
pierwotnych ludzkich uczuciach – strachu, rozpaczy. Nie przejdziecie obok niego
obojętnie. To film, który wizualnie nie pozostawi Was obojętnymi. Ale czy to
dobry film? Zapewne dotknęła go bolączka przerostu formy nad treścią. Cóż, Jan
Komasa chciał zrobić film o powstaniu. Jan Komasa zrobił film o powstaniu. Co
chciał nam tym filmem powiedzieć o powstaniu? Chyba tylko to, że było.
____________________________________________
Uwaga
na marginesie. Gorzej to będzie już chyba tylko, gdy dostaniemy tę osławioną i
oczekiwaną powieść o Powstaniu Warszawskim pióra tak ukochanej Ałtorki.
Komentarze
Prześlij komentarz