Sufrażystka
„Sufrażystkę” musiałam obejrzeć, choćby ze względu na swoje własne
poglądy. Dodatkową zachętą była główna rola Carey Mullingan, którą widziałam
już w „Z dala od zgiełku” oraz w „Nie opuszczaj mnie”. W obu mnie zachwyciła.
Muszę przyznać, że wprost rzuciłam się na „Sufrażystkę”.
„Sufrażystka” to
historia Moud Watts, praczki, żony, matki, która przez zupełny przypadek
zostaje poproszona przez przyjaciółkę o wygłoszenie apelu do ministra o lepsze
traktowanie kobiet w pracy. Uświadamiając mężczyznom, jak są wykorzystywane,
kobiety pragną wywalczyć sobie prawo wyborcze. Tylko w nim upatrują możliwości
do zmiany własnego ciężkiego losu.
Film Sary Wolters
skupia się w zasadzie na jednostce, przez kalkę której pokazuje zbiorowość.
Maud wcale nie chce być sufrażystką. To właściwie przypadek ją nią czyni, a
potem już nie ma wyboru. Wygłasza swój postulat przed premierem, potem
uczestniczy w odczytaniu odmownej decyzji, która przemienia się w demonstrację.
W efekcie, zostaje napiętnowana przez sąsiadów i wyrzucona z domu przez męża.
Angażuje się w działania sufrażystek, bo tylko tak może zmienić prawo, które
mówi, że dziecko jest własnością jej męża.
„Sufrażystka”
łączy ze sobą elementy fikcji (postać Moud jest całkowicie wykreowana na potrzeby
filmu) oraz autentycznych wydarzeń. Reżyserka pokazuje nam więc autentyczne
działania prawdziwych sufrażystek – rozbijanie wystaw sklepowych, wysadzanie
skrzynek pocztowych i domu ministra, samobójstwo jednej z działaczek, która
pozwala się stratować królewskiemu koniowi tylko po to, by przyciągnąć uwagę
prasy, głodówki w aresztach. Na przykładzie postaci Maud i kobiet, z którymi
się styka, odtwarza ówczesne realia – mężczyzna ma wyłączne prawo do pieniędzy
kobiety, do dzieci, lepiej zarabia, wykonując tę samą pracę, może molestować i
wykorzystywać seksualnie pracownicę, korzystając z władzy nad nią.
Na szczęście Sara
Wolters ustrzegła się w swoim filmie od jednostronności. Pokazuje nam zarówno
kobiety walczące o swoje prawa (tutaj warto wspomnieć o trzyminutowej roli
Meryl Streep jako Sylwii Pankhurts, autentycznej sufrażystki), jak i te, które
wyśmiewają je i piętnują, uznając, że kobiety nie powinny otrzymać prawa głosu.
Z drugiej strony mamy zarówno mężczyzn, którzy korzystają całkowicie z władzy nad
kobietami – zabierając im pieniądze, wyrzucając z domu, bijąc, jak i tych,
którzy wspierają swoje żony w walce o równouprawnienie.
Warto spojrzeć na
„Sufrażystkę” również jako kronikarski obrazek z porządku XX wieku.
Naturalistycznych scen z pralni, domów mieszczańskich, miejskich ulic
pokazujących życie zarówno biednych, jak i tych zamożnych, nie powstydziłby się
ani Dickens ani Zola.
Za dość znaczny
minus filmu uznaję pozostawienie w zawieszeniu losów głównej bohaterki. Skoro
już reżyserka decyduje się na ukazanie portretu jednostki na tle zbiorowości,
powinna go jakoś domknąć. Tymczasem film kończy się, pozostawiając Moud Watts w
zawieszeniu. Czy syn ją odnalazł, czy doczekała nadania angielskim kobietom
prawa głosu? Tego się już nie dowiemy.
Po obejrzeniu
„Sufrażystki” możemy się jedynie cieszyć, że żyjemy sto lat po tamtych
wydarzeniach. Możemy już decydować o sobie, mamy swobody, o których one nawet
nie śniły. A jednak wciąż zostaje jeszcze dużo do zrobienia. Wciąż nie
wywalczyłyśmy sobie równości. Dobrze chociaż, że już nie musimy łamać prawa, by
udowadniać, że chcemy je stanowić. Mamy prawo do swojego głosu, nawet, jeśli
nikt go nie słucha.
Świetny film! :) Bardzo podoba mi się post, jak i cały blog :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do nas, dopiero zaczynamy :)