Filmowy Kalendarz Adwentowy (odcinek 2)
Mam
wrażenie, że wszystkie filmy, jakie oglądam w tym roku w ramach mojego
Filmowego Kalendarza Adwentowego, oglądam tylko po to, by rzucić hasło: „Oglądam,
żebyście wy nie musieli!”. Mam ich za sobą całkiem sporo i przyznaję szczerze,
że ani jeden nie był choćby dobry. Zastanawiam się, gdzie się podziały te
wszystkie świetne filmy świąteczne typu „Holiday” czy „Ja cię kocham, a ty
śpisz” albo chociaż „Noel”. Czy takich filmów już się nie robi? Czy „świąteczny”
już naprawdę wzięło rozbrat z „ciepły”, „wzruszający”, „miły”, „mądry”? No nic.
Przedstawiam drugi odcinek listy świątecznych filmów.
1.
„Świąteczny spadek”
Główna
bohaterka, której imienia już nawet nie pomnę, jest dziedziczką wielkiej
fortuny. Dziwne, że nie ma na imię Athena albo chociaż Kim… Otrzymuje od ojca
zadanie – ma zawieźć pewien list do miasta, z którego pochodzi ojciec i wręczyć
go jego przyjacielowi, wypełniając tym samym pewną wieloletnią tradycję. Co
więcej ma zrobić to incognito, inaczej tatuś się na nią pogniewa i nie zapisze
jej rodzinnego hajsu. Rozumiecie zatem sami, że stawka jest wysoka. Zarówno w
przenośni, jak i dosłownie. Niemal każdy chciałby być przecież dziedzicem firmy
z zabawkami. Dziewczyna (nie muszę chyba dodawać, że niezbyt ogarnięta życiowo
i rozpieszczona), mając w kieszeni zaledwie sto dolarów, wyrusza w podróż. Autobusem,
pierwszy raz w życiu (i dziwi się, że istnieją środki komunikacji, w których
nie rozdają drinków). Dociera do miasteczka, melduje się w hotelu i zaczyna się
jej nauka życia. Nauczy się sprzątać, odkryje w sobie talent do pieczenia
ciast, rozkocha w sobie całe miasto. „Świątecznym spadkiem” spokojnie możecie
sobie osłodzić herbatę. Gwarantuję, że będzie nie do wypicia. Filmu nie ratuje
nawet Andie MacDowell (jasne, nie jest już pierwszoligowa, ale chyba musi mieć
straszne długi, skoro zagrała w tym filmie). „Świąteczny spadek” uznaję za jeden
z lepszych filmów świątecznych, jakie obejrzałam w tym roku, możecie więc się
domyślić, na jak wysokim stały poziomie.
2.
„Śnieżne anioły”
Rodzina
– tata, mama, dwoje nastolatków oraz ich młodsza siostra - jedzie na święta w
góry. Tam z mety zaczynają się kłócić (jak typowa polska rodzina w Wigilię). Bo
wiecie, on za dużo pracuje, dom w górach, który dla niej wybudował jest za
duży, w ogóle wszystko nie tak… Też chciałabym mieć tego rodzaju problemy, że
dom, który ktoś dla mnie wybudował jest za duży. Ech… Dlatego najmłodsza
dziewczynka wysyła w niebo prośbę o ratunek. I wtedy wraz z śnieżycą zjawiają
się Tuckerowie – przemiła, przesympatyczna rodzina. Tak idealna, że nierealna.
Ludzkie Troskliwe Misie, aż dziwne, że nie ciągnęła się za nimi tęcza. Rzecz jasna
uczą naszych bohaterów jak na nowo stać się rodziną. Jak to robią? Grając w gry
planszowe i robiąc ręcznie łańcuchy na choinkę. Aaaa tak i biegając po śniegu.
Film niczym nie zaskakuje. Tuckerowie są ze sobą tak zżyci i tak dla siebie
mili, że aż zęby bolą. Aktorstwo kiepskie, nałożenie aktorów na górskie widoki
koszmarne. Tak bardzo koszmarne, że nawet moje oko wychwyciło, jak bardzo było
to wszystko sztuczne. A i pamiętajcie, macie kłopoty rodzinne, wystarczy
poprosić, opatrzność zawsze ześle Wam jakiegoś anioła. To nic, że w tym celu
zawsze ktoś musi najpierw zginąć.
3.
„Święta w El Camino”
Czasami
człowiek ma po prostu w życiu pecha. Niekiedy wystarczy kupić wybielacz do przetkania
rur, by jakiś policjant, też mający zły dzień, wziął nas za producenta
narkotyków. Czasami wystarczy wejść do sklepu, by za chwilę przeistoczyć się w
zakładnika zdesperowanego człowieka, który w zasadzie naprawdę nic nie zrobił.
Film, który mając święta w tytule, dziejąc się w święta, nie ma z nimi
absolutnie nic wspólnego. Na dodatek jest dołujący, bo pokazuje, że efekt kuli
śniegowej jest czasem nie do zatrzymania. To straszne, ale nieraz wystarczy być
w złym miejscu o złym czasie, by wydarzenia ułożyły się dla nas naprawdę
niekorzystnie. Jeśli szukacie ciepłego filmu świątecznego, to nie jest ten
film. Polecam do obejrzenia, ale niekoniecznie w święta.
4.
„Pottersville”
Pottersville
jest miasteczkiem zapomnianym przez Boga. Kto mógł, już stamtąd uciekł. Główny bohater
prowadzi sklep, który utrzymuje już chyba tylko i wyłącznie siłą własnej woli,
bo większość z jego klientów bierze zakupy na kredyt. Pewnego dnia nasz bohater
wraca wcześniej do domu i zastaje żonę w przebraniu króliczka w objęciach
jednego z sąsiadów. Standard. Wraca do sklepu, upija się, po pijaku przebiera w
kostium goryla i zaczyna biegać w nim po mieście. Osoby, które go widzą,
zaczynają opowiadać o Wielkiej Stopie. Zjawia się telewizja, miasteczko odżywa.
To kolejny film, w którym święta są tylko tłem. Kolejny film trochę inny od
innych. Nieco śmieszny, nieco gorzki, nieco głupiutki. Na skali „arcydzieło-gniot”,
bliżej tego drugiego, ale też nie niebezpiecznie bliżej. W każdym razie
oglądanie nie boli. A to już sukces. Obejrzeć można, ale też niekoniecznie w
święta.
Okazało
się, że w tym roku obejrzałam tego badziewia tyle, że wystarczy mi na jeszcze
jeden odcinek. Najprawdopodobniej w poniedziałek.
3 propozycja zaciekawiła mnie najbardziej.
OdpowiedzUsuńTakie filmy bez wątpienia wprowadzają mnie w iście świąteczną atmosferę :)
Pozdrawiam i zapraszam do mnie!