Czy "Aquaman" podzielił los "Titanica" i spektakularnie zatonął?


Większości z nas wydawało się, że uniwersum DC już zatonęło. Wygląda na to, że film o „Flashu” nie powstanie, coraz częściej głośno mówi się o skasowaniu całego uniwersum i rozpoczęciu od nowa. Amy Adams niedawno powiedziała w wywiadzie, że nie liczy już na to, że jeszcze kiedyś zagra Lois Lane, a Henry Cavil zajął się graniem Wiedźmina. Pożegnaniem z obecnie istniejącym status quo miał być „Aquaman”, który właśnie wszedł do kin i zapowiadana kontynuacja „Wonder Woman”. Na tym etapie nikt z nas nie spodziewał się już po „Aquamanie”, że będzie to film wart uwagi. Jaki okazał się w rzeczywistości?
            Artur Curry nie jest bardzo popularnym bohaterem. Większość przeciętnych widzów filmów superbohaterskich, jego postać ani grzeje, ani parzy. Nie oszukujmy się, nie jest to ani Superman, ani Batman. Opierać film na kimś takim, nawet nie na Flashu, którego szersza publika może kojarzyć chociażby ze względu na serial telewizyjny, było ryzykowne. Wzięto więc obojętnego większości ludzi bohatera, za sterami tonącego okrętu o wdzięcznym imieniu „Uniwersum DC” postawiono reżysera popcorniaków Jamesa Wane’a i „w długą” z kolejną historią otwarcia. Dorzucono kilka znanych nazwisk, jak Nicole Kidman i Dolph Lundgren. Choć chyba sami producenci nie liczyli na sukces.
            Artur, jak oni wszyscy, nie chce być bohaterem. W nosie ma ratowanie świata czy walkę o tron Atlantydy. W sumie najbardziej zależy mu na tym, żeby spokojnie upijać się w barze. A tymczasem przeszłość się o niego upomina. Król Atlantydy, przyrodni brat naszego bohatera, zsyła na ludzi tsunami, dążąc do otwartej wojny między światami. Drugi główny wątek fabularny, to próba dokonania zemsty przez pewnego pirata, który ma Aquamenowi za złe śmierć własnego ojca. 

            Taka sobie fabułka. Właściwie, jeśli miałabym ten film do czegoś porównać, to powiedziałabym, że najbliżej mu do „Thor: Ragnarok”. Bohaterowie bardzo często żartują, fabuła nie traktuje siebie na serio. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że jest zaledwie pretekstowa. Służy do zabawy konwencją i swojskimi, znanymi widzowi motywami. Kostiumy walą więc po oczach swoją estetyką „plastic fantastic”, czego trailery zupełnie nie oddawały, Momoa co chwilę śmieszkuje (i jest w tym niezgorszy od Chrisa Hemswortha), a towarzysząca mu księżniczka Mera wygląda jak rodem wyciągnięta z bajki Disneya. Naprawdę, miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a zacznie czesać się widelcem. Mamy tu trochę filmu przygodowego, trochę poszukiwania skarbów, trochę pojedynków, bójek i bijatyk, trochę mitologii i trochę Disneya. Reżyser co chwilę puszcza do widza oko, raz osadzając go w scenerii z „Małej Syrenki”, innym razem z „Indiany Jonesa”. Czasem czujemy się jak rodem wrzuceni do „Piratów z Karaibów”.
           
Fakt, że film nie traktuje się na serio, bardzo mu służy. Widać, że wszyscy doskonale się bawią. Tak aktorzy, jak i widzowie doskonale wiedzą, że ta historia nie jest na poważnie. Spuszczenie z tonu, odrzucenie dziedzictwa Zacka Snydera bardzo uniwersum DC pomogło. Film nie udaje niczego więcej niż jest. A jest popcornową rozrywką, w której bohaterowie latają w śmiesznych, okropnie kiczowatych kostiumach. Wszystko tu jest kiczowate – świat przedstawiony, kostiumy. Cały świat wprost mieni się od barw, które my jako widzowie chłoniemy całymi sobą. A trzeba przyznać, że podwodny świat do doskonałe miejsce na takie zabawy obrazem. Choć przyznaję, w kwestii estetyki, że kostium Black Manty to było już dla mnie trochę za dużo.
            Na plus należy zapisać także świetną ścieżkę dźwiękową. Dawno nie oglądałam filmu z tak dobrze dobraną muzyką. I mam tu na myśli tak utwory oryginale, jak i wykorzystanie istniejących numerów muzycznych.
            Film ma oklepaną fabułę i jest trochę za długi. Przyznaję, dłużył mi się, w pewnym momencie złapałam się na tym, że coraz częściej spoglądam na zegarek, ale od jakiegoś czasu zdarza mi się to na filmach superbohaterskich regularnie. To jednak niewielkie wady z stosunku do tego, co zwykle przywykło nam dostarczać DC.

            „Aquaman” to z jednej strony produkcja bardzo wpisująca się w schemat, po której absolutnie nie ma co oczekiwać oryginalności. To zwykła „założycielka historia”, których tak wiele obejrzeliśmy przez ostatnią dekadę. Z drugiej strony to pozycja osadzona w bardzo oryginalnej estetyce. Choćby dlatego warta jest obejrzenia. Konwencję filmu najlepiej podsumowuje scena, kiedy w barze do Aqumena podchodzi banda zakapiorów-harleyowców, wszyscy widzowie myślą, że zaraz będzie ostra bójka, a oni zwracają się do głównego bohatera tymi słowami: „Rybeńko… zrobisz sobie z nami sweet focię?”.    

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej