Ostateczny rozdział opowieści o Śródziemiu, czyli Kili, Fili i reszta imbecyli
„Hobbit. Bitwa Pięciu Armii” był
zdecydowanie najbardziej oczekiwaną przeze mnie premierą roku. Uzbrojona w mój
entuzjazm, gotowa znieść głos Danuty Stenki zamiast Cate Blanchett, przekopując
się przez śnieg, który akurat spadł, ruszyłam do kina. A to, co stało się
później, to już historia. Historia niebawem stanie się legendą, a legenda
przerodzi się w mit. Zatem o tym to właśnie będzie opowieść.
Thorin,
Fili, Kili i cała reszta krasnoludzkich imbecyli docierają do Ereboru. Bilbo i
ekipa rozgniewali smoka i Smaug rusza do Miasta na Jeziorze. Pali je, rzecz
jasna, do szczętu. Sami wiecie, „I’m fire, I’m death”. Scenograficznie Esgaroth
jest piękne. Co prawda nie tak wyobrażałam je sobie jako dziecko, czytając „Hobbita”
(w moich myślach było nieco niej, co tu ukrywać, syfiaste), ale ma swój niezaprzeczalny
urok – wąskich uliczek, brudnych kanałów, cherlawych domków i ciasnych
marketów. Małe miasto ludzi o wąskich horyzontach i tyle. Gorzej już wypada
scena śmierci smoka. Nie chodzi nawet o to, że Smaug dostaje zdecydowanie zbyt
mało czasu ekranowego… pfuu i już go nie ma. Bardziej mam na myśli fakt, w jaki
sposób ginie. Bard naciąga strzałę na ramieniu własnego syna. Serio?! Miało być
dramatycznie, a wyszło śmiesznie. To taka niewielka bzdura, jedna z tych,
których niestety sporo w całym filmie (pokonujący grawitację Legolas skaczący
po spadających kamieniach, Azog wyskakujący spod lodu, wyprawa Legolasa i
Tauriel totalna, niepotrzebna i idiotyczna zapchajdziura, może nie będę
wymieniać dalej…).
Pierwsza
część filmu podobała mi się bardzo. Płonące miasto – cudo. Śmierć smoka – gdyby
nie scena z synem Barda, w sumie bez zarzutu (no, za krótka). Sceny krasnoludów
na górze, szaleństwo Thorina - wręcz świetnie oddane. Rozterki Bilba, jego
rozmowa z królem krasnoludów i wręczenie kolczugi bardzo dobrze zrealizowane. I
oczywiście wisienka na torcie. Dol Guldur. Ach, scena z Galadrielą – cudo,
cudo, cudo (no, może trochę przegięli, to już nie jest dostojna władczyni z „Władcy
Pierścieni”, której boją się i kochają z rozpaczą, przesadzono z efektami i
pani Lorien bardziej przypomina zombie czy jakąś inną topielicę, ale nie ma co,
to jednak Galadriela). Zdecydowanie, scena w Dol Guldur to moja ulubiona. Podobała
mi się również scena Kiliego z Tauriel z początkowej części fimu, choć
zakończenie ich wątku mocno kiczowate. O ile po „Pustkowiu” byłam bardzo „za”,
to w „Bitwie” nie podoba mi się, w którą to wszystko poszło stronę. A na
doczepkę, ni to zazdrosny, ni to współczujący Legolas i Thranduil, który bredzi
o miłości. Bez powodu i przyczyny, dodajmy. A wspominanie matki Legolasa z
kapelusza wyciągnięte.
Sama
bitwa, owszem efektowna i afektowana, ale nie bardzo było wiadomo, kto się z
kim bije i o co. Wszyscy się prali i naparzali ze wszystkimi dla idei. Król
elfów na łosiu (wiem, wiem, ma jelenia w herbie, ale mimo wszystko), krasnoludy
na świniach. Dajcie żyć… Czy raczej ktoś tu ewidentnie dał rzyć.
Mam
za złe Peterowi Jacksonowi, że tak strasznie pociął ten film. Nie znalazł czasu
dla pokazania nam pogrzebu Thorina, Kiliego i Filiego czy koronowania nowego
króla Pod Górą (bo w wersji kinowej ginie król i nie ma króla, nikt nie zapyta:
„Hej, a kogo posadzimy na tronie, o który tak zawzięcie przelewaliśmy krew? Czy
może idziemy do domu?”) czy pożegnania Bilba z krasnoludami. Na co natomiast
znalazł czas? Na bezsensowny i nikomu niepotrzebny wątek Alfrida („Alfrid,
halkę ci widać”, serio!?). Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać.
Muzyka.
Tak, wszyscy zawsze zachwycamy się muzyką. Owszem, jest dobra, bardzo dobra,
tyle, że to wciąż powtarzanie tych samych tematów. Wciąż nieśmiertelny temat z „Władcy
Pierścieni”. No, kurcze, ile można? Mało tu powiewu świeżości, jak choćby „Feast
of starlight” z „Pustkowia”. A szkoda.
Podsumowując
ten mój przydługawy wywód – jest dobrze, ale nienajgorzej. Czy to najlepsza
część „Hobbita”? Po wyjściu z kina powiedziałabym, że owszem. Ale potem
obejrzałam ee „Pustkowia” i dziś stawiałabym jednak chyba na nie. Zatem czekam
na EE „Bitwy Pięciu Armii”, by powiedzieć, że może nie jest tak źle, jak na to
wygląda.
Edit: A plakat z Galadrielą i
Gandalfem w Dol Guldur i tak sobie na ścianie powiesiłam. No, bo przecież… to Galadriela!
Komentarze
Prześlij komentarz