Co zapisano w księdze czarownic?
„Księgę
wszystkich dusz” zdobyłam około cztery lata temu podczas jednej z wymian książkowych
i od tamtej pory stoi na półce nieprzeczytana. Jakoś nigdy nie było nam ze sobą
po drodze. Potem HBO zaproponowało nam serial na podstawie książek i
postanowiłam, że najpierw nadrobię lekturę, a potem zabiorę się za serial. Nie złożyło
się. Zaogniałam tak o jednym, jak i o drugim. Ostatnio jednak postanowiłam
zabrać się za serial (niestety, na razie z pominięciem książki, ale ma to
pewien plus, zupełnie nie wiedziałam, o czym będzie ta historia).
Diana Bishop jest młodą panią doktor, w
której centrum zainteresowania znajduje się historia alchemii. Diana, aby
otrzymać stanowisko na Oxfordzie, musi napisać pracę naukową na podstawie książki
pewnego alchemika. Nie jest to zadanie proste, ale nie jest też bardzo trudne.
Kobieta idzie do biblioteki, wypisuje rewers i otrzymuje książkę. Tyle, że książka
w jej obecności zaczyna wykazywać magiczne właściwości. Dowiadują się o niej
również wszystkie magiczne stworzenia, które dotąd uważały księgę za zaginioną.
I w istocie tak jest. Gdy tylko młoda pani doktor rękopis oddaje, ten
natychmiast znika. Dianę zaczynają gnębić różne magiczne istoty – czarownice,
demony i wampiry. Wszystkie one chcą jako pierwsze zdobyć księgę. Legenda
bowiem głosi, że w niej zawarty jest opis, jak powstały wszystkie magiczne istoty.
Historia opowiedziana w „Księdze
czarownic” nie jest porywająca. Bardzo szybko opowieść o magicznym rękopisie
zamienia się w romans między naszą bohaterką, a pragnącym zdobyć księgę pociągającym
wampirem. Ale w sumie nie jest to aż takie złe. Diana, jak na tego typu opowieść
przystało, okazuje się super-hiper-mega wymiataczką i jedną z najpotężniejszych
czarownic w historii. Jej wampirzy wybranek oczywiście jest bardzo stary i
bardzo bogaty. Ma swój zamek we Francji i swoje konie. Acha i swój zakon, bo każdy
porządny rycerz powinien mieć swój zakon, prawda?
Koniec końców pojawia się nawet jakaś
całkiem sensowna intryga. Jest pewien bardzo zły wampir, który przecież musi
stanowić przeciwwagę dla naszego dobrego wampira i grupa bardzo złych
czarowników i czarownic. A gdzieś w tle majaczy morderstwo rodziców głównej
bohaterki. Sami widzicie, potencjał jest.
Ale ostatecznie nie jest to ani takie
złe, ani takie sztampowe, żeby zęby bolały. Ogląda się z przyjemnością i nawet wciąga.
HBO zamienia się płytką historię w opowieść o rasowej niechęci. Podczas
zebrania na samym szczycie jedna z delegatek mówi nawet, że cieszy się, iż wśród
czarownic znalazła się kobieta, bo przyda się świeża krew, bowiem wampiry od
setek lat jako swoich reprezentantów wybierają wyłącznie wpływowych białych mężczyzn.
Bardzo łatwo sobie więc pewne schematy poprzekładać na dzisiejsze relacje
rasowe czy płciowe. Cieszę się, że HBO się o to pokusiło.
Poza tym serial proponuje nam naprawdę
ładne wnętrza (prześliczne angielskie ruiny, które grają francuskie gruzy) i
piękne krajobrazy (duża część akcji dzieje się w Wenecji, która tu występuje w
roli samej siebie, nie zastępuje jej żadne inne miasto). Poza tym Oxford jest
filmowany tak, że człowiek ma ochotę rzucić wszystko i przeprowadzić się, by
spędzić tam resztę życia zamknięty w bibliotece. Tylko po to, by czytać i pisać
o książkach. „Księga czarownic” pokazuje pracę naukową jako tajemniczą i
romantyczną oraz szalenie ciekawą, a tymczasem to głównie odsiadywanie sobie
tyłka i nic w tym romantycznego nie ma. natomiast dostęp do starych książek
wcale nie jest tak łatwy (rękawiczki, kretynko!), ale to nic, licentia poetica.
Jest coś przeuroczego w fakcie, że można
jeszcze stworzyć serial, którego akcja skupiona będzie wokół starej książki
(gdy opuszczamy teren Oxfordu jest wciąż równie ślicznie i malowniczo, ale już nie
tak fajnie) i wypisywania rewersików. Naprawdę bohaterka wypisuje rewers i
oddaje go bibliotekarzowi. Potem karteczka przez specjalny otwór w ścianie zjeżdża
do magazynu, gdzie bibliotekarka szuka właściwego tomu i książka windą wędruje
na górę, do biblioteki. Wybaczcie, stare dobre czasy mi się przypomniały…
„Księga czarownic” to serial
zdecydowanie dla kobiet. Na szczęście główna bohaterka nie jest bardzo ładna,
co nie przeszkadza (a wręcz ułatwia) się z nią identyfikować. To dobrze. Główny
bohater jest dość przystojny, a do tego ma majętny (powinnam wrzucić w tę
recenzję fragment o koszmarnym utrwalaniu złych stereotypów, ale uznaję, że moi
inteligentni czytelnicy sami na to wpadną). Do tego mamy piękne zamki, jeszcze
piękniejsze biblioteki, cudowne oświetlenie, świetną muzykę. Jako przyzwoity
serial do kolacji zupełnie wystarczy.
I nie dajcie się zaczarować. Ja przez
tydzień ze sobą walczyłam, powtarzając sobie, że tam wcale nie jest tak pięknie.
Inaczej natychmiast bym się spakowała i wyruszyła do Oxfordu, by podbijać
biblioteki.
Komentarze
Prześlij komentarz