Baloniki! Różne bywają baloniki, moje dziatki! Dla każdego inny, byle tylko dobrze wybrać!
Nie
wstydzę się nazwać filmu o Mary Poppins kultowym. Mówimy tu o musicalu, o prawa
do sfilmowania którego Walt Disney zabiegał dwadzieścia jeden lat. O musicalu,
który nominowano do Oscarów w trzynastu kategoriach, a zdobył ich pięć (Julie
Andrews otrzymała statuetkę dla najlepszej aktorki, doceniono też świetną
muzykę). Mówimy tu o musicalu z jednym z najdłuższych i najtrudniejszych słów
- „Supercalifragilisticexpialidocious”.
W 2018 roku na ekrany wszedł nowy film z tą kultową nianią – „Mary Poppins
powraca”. Jestem świeżo po seansie drugiego z wymienionych oraz powtórce seansu
oryginalnej „Mary”, która ponad dziesięć lat temu zrobiła na mnie ogromne
wrażenie. Mam w związku z tym kilka refleksji, którymi chciałabym się z Wami
podzielić.
Dlaczego „Mary Poppins” należy uznać
za kultową? Złośliwi powiedzieliby, że tylko i wyłącznie dlatego, że śmierdzi
od niej nostalgią i jest ważna dla kilku pryków (stąd pomysł na wyciagnięcie
Mary z lamusa, ot, taki sam koncept, jak w przypadku wszystkich aktorskich
wersji animacji, Wielka Myszka odcina kupony od czegoś, co już raz świetnie się
sprzedało). Niby tak, ale gdyby nie „Mary Poppins” nie byłoby…. między innymi
„Gwiezdnych wojen”.
Mamy rok 1964. Walt Disney, król
spełniania marzeń, chce zrealizować film, w którym ludzie i sprzęty latają pod
sufitem, nianie siedzą na chmurach i zlatują z nieba, trzymając się parasolki i
wskakują wewnątrz obrazów ze swoimi podopiecznymi. I może to wszystko dałoby
się jeszcze zrobić, ale do tego bohaterowie mieli tańczyć i śpiewać z
animowanymi postaciami. A to, co dziś zbywany jedynie machnięciem ręki, połączenie
animacji i gry aktorskiej oraz wykorzystanie stopklatki, wtedy, 55 lat temu, było
fenomenem. Wielką innowacją.
Dlaczego to film, który spokojnie
można nazwać kultowym? Ponieważ brał na warsztat bohaterkę kochaną przez rzesze
dziewczynek. Choć dziś Mary Poppins wydaje się archaicznym i zapomnianym
produktem swojej epoki, wtedy znano ją i kochano. Na dodatek film pod
płaszczykiem wesołej historyjki („Łyżeczkę cukru” uznano za najzabawniejszą
piosenkę od czasu „Królewny Śnieżki”) poruszał też ważkie i istotne kwestie
społeczne – jak prawidłowo wychowywać dzieci, problem praw kobiet (jemu także
poświęcono piosenkę).
Piosenki może nie były górnolotne,
ale miały swój niepowtarzalny urok. Co więcej, oparły się próbie czasu. „Łyżeczka
cukru” oraz „Supercalifragilisticexpialidocious” są doskonale znane do dzisiaj.
Teraz kilka słów o nowej odsłonie
„Mary Poppins”. Zdecydowano się nie na remake lecz na kontynuację. Nic w tym
dziwnego. Bano się podnieść rękę na ikonę, no bo jak to tak? W ten sposób Mary
powraca (jak sam tytuł nas informuje), bo dzieci Banksów (teraz już dorosłe)
mają kłopoty. Jaki otrzymaliśmy film? Uroczo kolorowy i bardzo bezpieczny. Ale
po kolei.
Druga kwestia – piosenki. Być może
te, które znalazły się na ścieżce dźwiękowej do oryginału, nie były wybitne,
ale zdecydowanie były jakieś. Czy piosenki w „Mary Poppins powraca” są jakieś?
Za odpowiedź niech wystarczy fakt, że za muzykę do pierwszej „Mary” twórcy
dostali Oscara. W przypadku filmu z 2018 roku skończyło się na nominacji.
Piosenki ani nie bawią, ani nie wzruszają. Wyjątkiem, jest może tylko „Gdzieś,
gdzie wszystko jest”. Jednak i ten utwór wypada dobrze jedynie na tle całości, bo
gdyby go porównać chociażby z „Hakuna matata”, „Nie zero a heros”, „Kolorowym
wiatrem” czy „Lustrem”, odpada w przedbiegach. Poza tym przyznać muszę, że
polska wersja wypada dużo gorzej niż oryginał śpiewany przez Emily Blunt.
Przyznaję, aktorzy robią, co mogą,
tyle, że niewiele mogą, bo scenariusz nie daje im pola do popisu. A przecież
role pierwszoplanowe obsadzone są tu świetnie. Emily Blunt jest niesamowitą
Mary, choć tak, przyznaję, wolałabym w tej roli Cate Blanchet, która przecież
była rozważana przy obsadzaniu roli niesamowitej opiekunki (kiedy jeszcze
chodziły plotki, że filmem zajmie się Tim Burton, ale temu ostatecznie Disney
zaproponował „Dumbo”). Również Lin-Manuel Miranda jest bardzo dobrym aktorem i świetnie
śpiewa, tyle, że jego rola jest tu bardzo nieistotna. Ot, zakochany w pannie
Banks latarnik.
Podsumowując, „Mary Poppins powraca”
to raczej film do jednorazowego obejrzenia. Dla ślicznych kostiumów, ślicznej
scenografii i ślicznej Emily Blunt. No i dla Lin-Manuela Mirandy. Nie jest to
jednak film, który można darzyć ogromnym uczuciem. Można go polubić ze względu
na sentyment do oryginału, ale na własnych nogach raczej nie stoi, a zatem
pokochać ciężko.
Komentarze
Prześlij komentarz