"Wynajmij sobie chłopaka" czyli Brooks Rattigan żadnej roli się nie boi
Nie
ma co ukrywać, uwielbiam produkcje młodzieżowe, choć, również nie ma co
ukrywać, od dobrej dekady nie są to już produkcje kierowane do mnie. Co nie
przeszkadza mi rzucać się na wiele tego typu filmów z nieukrywanym i dzikim
entuzjazmem, zupełnie niezrozumiałym przez moje otoczenie. I tak, w ten weekend
zaznajomiłam się blisko z najnowszą młodzieżową produkcją platformy Netflix o
jakże wdzięcznym tytule „Wynajmij sobie chłopaka”.
Bohaterem filmu jest Brooks,
sympatyczny i przystojny uczeń ostatniej klasy liceum. Kłopot w tym, że portfel
rodziny chłopaka nie jest zbyt zasobny, a jemu marzy się Yale, więc powstaje
problem. Brooks zdaje sobie sprawę, że pracując w barze z kanapkami, raczej nie
zarobi na swoją wymarzoną uczelnię. Zupełnym przypadkiem (a jakżeby inaczej,
przecież przypadki uwielbiają chodzić po ludziach, prawda?) wynajmuje się jako
towarzysz na bal dla pewnej bogatej dziewczyny. Ta podsuwa mu w żartach pomysł,
że mógłby to robić częściej. idąc za tokiem jej myślenia, Brooks rozkręca
interes, który polega na wynajmowaniu się na różne okazje – bale, rozmowy,
spacery i spotkania z rodziną.
Jest to film całkowicie
przewidywalny. Od pierwszej chwili wiemy, że główni bohaterowie będą ze sobą,
oczywiście po drodze zmuszeni zaliczyć oboje nieudane związki i jakiś konflikt,
bo takie są reguły tej gry nazwanej „filmem młodzieżowym”. Ale oboje są młodzi
i ładni, między aktorami jest chemia, wiec patrzy się na to przyjemnie.
Oczywiście oboje mają być zbudowani w kontraście do stereotypu, przy czym pozostają
całkowicie stereotypowi. Już wyjaśniam. Weźmy Brooksa. Chłopak ma tylko jeden
cel – dostać się na prestiżową uczelnię. Przy tym kompletnie nie wie, kim jest
i co chciałby robić w życiu, co gdy ma się siedemnaście lat nie jest jeszcze czymś
bardzo niezwykłym. W trakcie randek wciela się w kolejne role, intelektualisty
albo miłośnika rodeo, kompletnie nie zastanawiając się, jak się w nich czuje.
Mówi innym to, co chcą usłyszeć, kreuje siebie według potrzeb innych ludzi. Nie
byłoby w tym nic dziwnego, w końcu taka praca, gdyby nie był to komentarz (może
niezamierzony), do tego jak bardzo nieautentyczni są dziś ludzie, jak bardzo mówią
i robią to, co może się sprzedać, stać popularne, nabić im zwolenników.
Jest też kilka rzeczy, które ten
film robi dobrze. Przede wszystkim podkreśla, że dobra relacja to związek z
osobą, u boku której dobrze się czujesz, z którą możesz się śmiać, i która
wspiera cię jak potrafi. Dobry związek to taki, w którym stawia się na
naturalność i na to, kim się jest naprawdę. Film daje nam to do zrozumienia od
samego początku. Brooksowi i Celii wyjdzie jako parze, ponieważ od początku
tylko we własnym towarzystwie są autentyczni. Początkowo każde z nich stawia na
związek, w którym dominuje pociąg fizyczny, i który w dużej mierze oparty jest
na kłamstwie i nie bez powodu te relacje nie wypalają, w żadnym z przypadków.
Po drugie bardzo podoba mi się, w
jaki sposób główny bohater filmu traktuje dziewczyny, z którymi idzie na
randkę. Owszem, one mu płacą, by był taki, jakiego chcą. By był spełnieniem
marzeń lub wytworem potrzeby. Jednak zanim Brooks robi z tego biznes, wystarczy
przyjrzeć się sposobowi, w jaki traktuje Celię. Jest bardzo szarmancki i
opiekuńczy. Stara się, by maksymalnie komfortowo czuła się w zaistniałej
sytuacji (a pamiętajmy, jej rodzice zapłacili mu, żeby poszedł z nią na bal, na
który ona wcale nie ma ochoty pójść). Nie chodzi o to, że chłopak zachowuje się
jak rycerz. Chodzi o to, że ktoś dba o to, by w jego towarzystwie ta druga
osoba czuła się dobrze, nieskrępowana. Zresztą, to można nawet odwrócić. Również
Celia stara się Brooksowi pomóc, jak tylko potrafi. Zabiera go na spotkanie z
rektorem (choć wcale nie jest zobligowana, by mu pomóc), ani razu nie czyni
aluzji do jego pozycji społecznej, choć mogłaby. Naprawdę podoba mi się relacja
między tą dwójką. To w sumie taki pozytywny wzorzec fajnej, zdrowej
relacji. Film pokazuje, że fajnie jest
tworzyć relację, w której obie strony czują się komfortowo, czują się wspierane
i doceniane.
Po trzecie „Wynajmij sobie chłopaka”
daje jasny komunikat, że dobrze jest być sobą. A to, żeby nie udawać kogoś, kim
się nie jest, to zawsze dobry komunikat. Zwłaszcza w przypadku nastolatków,
które mają jeszcze przeogromną potrzebę przynależności do grupy i akceptacji,
nawet kosztem własnej osobowości czy przekonań.
Koniec końców jest to chwilami bardzo
sztampowy film. Ale w sumie ogląda się go przyjemnie. Poza tym ma całkiem
pozytywny przekaz. Miłośnikom takich produkcji z całą pewnością się spodoba.
Zaliczamy się do starszej młodzieży, ale ja (Katarzyna) lubię młodzieżowe filmy nawet jeśli są sztampowe. Ma to swój urok :)
OdpowiedzUsuńBoski Noah Centineo - w takim razie muszę obejrzeć :) Uwielbiam tego aktora :)
OdpowiedzUsuńTego typu filmy to moje guilty pleasure :D. Narzeczony jak widzi, że akurat załączam takie cudo na Netflixie, tylko klepie mnie po głowie i idzie w swoją stronę. "Wynajmij sobie chłopaka" akurat obejrzałam wczoraj wieczorem. Jeju, dawno się tak nie uśmiałam! Film jest ciepły, uroczy, a do tego obrzydliwie sztampowy, za co go uwielbiam. Mi też bardzo podbała się postawa głównego bohatera wobec dziewczyn, z którymi chodził na spotkania - prawdziwy dżentelmen :).
OdpowiedzUsuńMój dzielnie ogląda... czasami. Wtedy wiem, że miłość jest wielka.
UsuńFabuła faktycznie przewidywalna od samego początku, ale liczę, że oglądanie go wraz z siostrą, sprawi mi przyjemność. ;)
OdpowiedzUsuńJools and her books
Ooooo, tak, zdecydowanie sprawi:).
Usuń