Oskarzona: Joanna Chyłka


Joanna Chyłka jest przebojową panią adwokat, którą poznajemy w momencie, gdy dotarła niemal na szczyt. Nie przegrała dotąd żadnej sprawy, każdego prokuratora pokonuje w przedbiegach. Chyłka jest też osobą, która za nic ma uczucia innych ludzi. Powiedzieć o niej, że jest ekscentryczna, to mało. Prowadzi samochód jak wariatka, klnie jak szewc i obcesowo odnosi się do absolutnie wszystkich, zwłaszcza do świeżo przydzielonego jej aplikanta. Pani adwokat nie zadaje sobie nawet trudu, by zapamiętać jego imię, woła więc na niego Zordon (młody mężczyzna ma na imię Kordian). Serial rozpoczyna się w momencie, gdy prawniczka odbiera telefon od swojej przyjaciółki z dawnych lat. Kobieta ma kłopot – zaginęło jej dziecko, a ona i mąż są głównymi podejrzanymi. Policja, zamiast szukać dziewczynki, właściwie od razu zakłada, że dziecko nie żyje, a rodzice są winni.
            Chyłka ma w dupie (a przynajmniej takie stara się sprawiać wrażenie), czy rodzice dziewczynki są winni, czy też nie. Zordon wręcz przeciwnie. Jest przekonany o niewinności klientów. Oboje rozpoczynają śledztwo w celu ustalenia, co tak naprawdę zaszło tamtej feralnej nocy. Na jaw zaczynają wychodzić kolejne fakty z życia obojga małżonków. Jak to zawsze w takich sprawach bywa, nie wszystko jest tym, na co wygląda.
            Przyznaję, podchodziłam do „Chyłki”, niczym pies do jeża, jednocześnie będąc bardzo ciekawa nowej produkcji TVN-u. Owszem, stacja zalicza mniejsze i większe wpadki (oglądam wybiórczo, więc nie mam pełnego obrazu), ale przynajmniej stara się zaskakiwać widza i wypuszczać nieszablonowe produkcje. Próbowali przecież choćby z „Belle Epoque”, który w mojej ocenie wcale nie był tak zły, jak uważała większość widzów i osobiście żałuję, że nie powstał drugi sezon. Należy wiec docenić TVN, że się chociaż stara, czego o publicznych kanałach powiedzieć nie można.
           
Scenariuszowo jest dobrze. Serial nie rozciąga książki w nieskończoność. Myślę, że siedem czterdziestopięciominutowych odcinków, to dobra liczba. Ani za dużo (większość produkcji Netfliksa), ani za mało. Choć trudno tu mówić o jakimś wielkim napięciu, przyznaję, że trudno mi się było od tej historii oderwać i obejrzałam całość w zaledwie dwa dni. Jak już wspomniałam, nie mogę oceniać „Zaginięcia” jako adaptacji, skupię się tylko na samym serialu. A ten tempo ma dobre i zawiera kilka naprawdę niezłych zwrotów akcji.
            Jeśli chodzi o postać Chyłki wydaje mi się trochę przeszarżowana, ale być może taka właśnie była w książce. Poza tym nie przepadam za Magdaleną Cielecką. Wiem, że aktor też człowiek, zarobić na  życie musi, ale swojego czasu było jej w telewizji i filmie za dużo i od tamtej pory jakoś niespecjalnie lubię ją na ekranie. Choć to niezaprzeczalnie bardzo dobra aktorka, która ma na swoim koncie świetne role. Reszta bohaterów właściwie krąży wokół niej jak elektrony wokół jądra i trudno powiedzieć, by aktorzy wcielający się w te postacie mieli tu pole do popisu. Zordon Filipa Pławika jest właściwie mocno bezbarwny. Niby pierwszy wpadł na pomysł, by nawiązać kontakt z przemytnikami, a jakiś taki był bez ikry. Jakby każdy wegetarianin musiał być człowiekiem bez właściwości.  Żal mi też potencjału  Jacka Komana, który właściwie nie miał nic do zagrania. W sumie podobał mi się też epizodyczny występ Remigiusza Mroza w ekranizacji. Hmmm, trudno mu się dziwić. Niewielu by sobie odmówiło, gdyby im to zaproponowano.  Aaaa, na plus jeszcze Mirosław Haniszewski za rolę Vito.

            Należy jeszcze do tego dorzucić piękne plenery. Wielkie jeziora, nad którymi snują się mgły, długie puste drogi, rozległe lasy. Mariusz Wichłacz, który odpowiadał za zdjęcia, postarał się i serial w obrazku jest chwilami naprawdę piękny.  Oczywiście, jak zawsze jest to świat rodem z TVN-u, świat sławnych i bogatych, ale chyba wszyscy się do tego przyzwyczailiśmy. Jest to świat, gdzie można wyjechać z domu ze stówą w kieszeni i bez czegokolwiek, jak choćby gacie na zmianę, a mimo to zamieszkać w hotelu, a potem na dodatek biegać wokół jeziora i domu klientów w doskonale dopasowanym stroju. Z drugiej strony, tak sobie myślę, że taki jest chyba właśnie światek prawników. Tam, gdzie wielkie pieniądze, wielkie przekręty i jeszcze wielkie świństwa. Tylko cóż nam, maluczkim, o tym wiedzieć?
            Ogólnie, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona „Chyłką”. Fabuła w żadnym momencie nie przeskakuje rekina, zatrudniono bardzo dobrych aktorów, postarano się o fantastyczne zdjęcia i dobry scenariusz. Spodobało mi się na tyle, że mam nadzieję, że zekranizują następne tomy.

Komentarze

  1. Chyłka jest trochę jak dr House. Taki "Nadczłowiek", który z racji kompetencji może więcej. Mówi, że ma "w dupie" czy rodzice zamordowali dziecko. To prawda i w pewnym sensie... ma rację. Żaden sąd nie uniewinni kogoś tylko dlatego, że przecież "który rodzic mógłby to zrobić?" (a zrobił niejeden). Sąd ocenia materiał dowodowy zgromadzony przez strony. A okoliczności wskazują na winę oskarżonych. Chyłka nie jest śledczym. Jest adwokatem, który broni Klientki. Trzeba więc zdobyć argumenty za tym, że jest niewinna a nie pytać o prawdę. Jak sama twierdzi - o to można pytać chyba Boga. No i nie zapomnijmy, że gdy słyszy całą historię krzyczy do słuchawki: "Zaginęło ci dziecko a ty mi tu pieprzysz o pieniądzach?". Na miejsce jedzie jak wariatka. Bo wcale nie jest zła. Jest tylko pragmatyczna. A pragmatyzm każe jej nie szukać "prawdy" tylko argumentów za uniewinnieniem oskarżonej. Bo tak się wygrywa batalie sądowe. I tak na marginesie dodam, że ma świetny gust muzyczny. :) Będę więc... adwokatką pani mecenas.

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę przyznać, że całkowicie inaczej wyobrażałam sobie Chyłkę, postać Cieleckiej mi tutaj nie pasuje, widziałam w tej roli Dygant czy Maję Ostaszewską. No ale cóż, autor miał inną wizję ;)
    POzdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej