Nie przekreślajcie marzycieli



„La la land” jest trzecim filmem w historii kina, który został nominowany do 14 Oskarów. Do tej pory tyle nominacji zgarnęli tylko „Titanic” i „Wszystko o Ewie”.
                Słoneczna Kalifornia. Ona jest poczatkującą aktorką, która na chwilę obecną pracuje w kawiarni na terenie wytwórni filmowej, on pianistą jazzowym marzącym o własnym klubie. Oboje mają wielkie plany i niewiele pieniędzy. Łączy ich pasja, zapał, a w końcu także miłość.
                Z całą pewnością „La la land” nie przejdzie do historii musicalu jakąś fenomenalną melodią, jak to się stało w przypadku „Nędzników”, „Upiora w operze” czy „Deszczowej piosenki”. Z drugiej strony film jest jednak miły dla oka i ucha. Zewsząd bombardują nas intensywne, piękne kolory, wspomagane wesołymi nutami i sekwencjami tanecznymi. To dobrze skrojony musical, nawiązujący do złotych czasów Hollywood. Uważne oko dostrzeże chociażby hołd złożony „Deszczowej piosence” czy „New York, New York”.
                O czym jest ten film? O miłości, na pewno. O zderzeniu marzeń z brutalną rzeczywistością. O poświęceniu miłości w imię kariery. Jest wreszcie hymnem, ironicznym i gorzkim, na cześć miasta gwiazd, które z jednej strony jest ucieleśnieniem snów, z drugiej posiada ciemną stronę przemysłu rozrywkowego sprawiającego, że wszystko i wszyscy stają się na sprzedaż.
                Można by więc stwierdzić, że „La la land” jest filmem bardzo prostym, gdyby nie zastosowany na końcu zabieg reżysera. Właściwie ostatnimi pięcioma minutami przekreśla on cały swój film, czyniąc z ciepłej, podnoszącej na duchu słonecznej opowiastki historię o stracie, złych życiowych wyborach, o których się nie wie, dopóki się ich nie dokona. Ostatecznie widz wychodzi z kina skacowany. I to stawia, że „La la land” wybija się ponad zwykłą obyczajową historię, ponad przeciętny musical.
                Myślę, że mimo, iż nie jest to film wybitny, warto go obejrzeć. Właśnie dlatego, że stoi w rozkroku – miedzy klasycznym hołdem dla kina, a współczesną opowieścią bez happy endu, między widowiskiem malowanym z rozmachem, a spokojną opowieścią, w której na pierwszy plan wysuwa się życie wewnętrzne bohatera. Być może Damien Chazellenie nie wskrzesi ani nie zrewolucjonizuje musicalu, ale z całą pewnością ma na niego jakiś nowatorski pomysł.  

Komentarze

  1. Świetna recenzja, podeślę linka chłopakowi, może Twój tekst przekona go i ze mną obejrzy. :>
    Pozdrawiam, K.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa recenzja :) Poczekam na wydanie na DVD, niestety w kinie zawsze zasnę ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej