Nawet nie próbuj zrozumieć ["22 lipca"]
W
pewnym momencie życia wszyscy zaczynamy rozumieć, że historia dzieje się na
naszych oczach. Doskonale pamiętam moment, gdy sobie to uświadomiłam. Jedenastego
września 2001 roku. Byłam w pierwszej klasie gimnazjum i uczyłam się na
geografię (bo cóż może być ważniejszego!), gdy usłyszałam, że doszło do
zamachów terrorystycznych w Ameryce. Uświadomiłam sobie, że oto moment, o
którym kiedyś będą pisać w podręcznikach historii, a kolejne pokolenia uczniów
będą wkuwać tę datę, tak samo, jak ja wtedy uczyłam się o Neronie czy
Kościuszce. Takim samym momentem był 22 lipca 2011 roku, kiedy Anders Behring
Breivik dokonał zamachu na grupę młodzieży na wyspie Utoya. Z tego właśnie
powodu postanowiłam obejrzeć film Paula Greengrassa „22 lipca”, ponieważ był
częścią historii, która rozgrywała się na moich oczach.
Dwudziestego drugiego lipca 2011 w Norwegii
miały miejsce dwa ataki terrorystyczne. Pierwszy pod budynkiem, gdzie mieściła
się kancelaria premiera. Zginęło w nim osiem osób. Podczas gdy służby
ratownicze zajmowały się sytuacją w Oslo, zamachowiec wyruszył na położoną
czterdzieści kilometrów od miasta wyspę Utoya, gdzie swój obóz letni miała młodzież
sympatyzująca z rządzącą w Norwegii Partią Pracy.
Pierwsza część filmu Paula
Greengrassa to montaż równoległy. Obserwujemy więc konstruującego bombę
zamachowca, młodzież spędzająca letnie wakacje na wyspie i dyskutująca o przyszłości
kraju oraz wypełniającego swe codzienne obowiązki premiera. W tym czasie
poznajemy większość bohaterów, którym towarzyszyć będziemy przez następne dwie
godziny.
Szybkie tępo opowieści świetnie
oddaje chaos, jaki panował 22 lipca. Greengrass
dba, abyśmy w krótkiej sekwencji masakry na wyspie otrzymali wszystkie
najważniejsze elementy układanki, których dowiedzielibyśmy się z niejednego
filmu dokumentalnego – fakt, że napastnika wpuszczono na wyspę bez
jakiegokolwiek sprawdzenia dokumentów, informację, że policja dotarła na
miejsce dopiero po 72 minutach, że nie dysponowali helikopterem ani łodziami,
którymi mogliby dostać się na wyspę, że młodzi ludzie dzwonili do rodziców, by
się pożegnać, a gdy wydzwaniali po pomoc, początkowo nie byli brani na poważnie.
Dowiemy się także, że przebranemu za policjanta zamachowcowi łatwo było
przywoływać do siebie ofiary, bo nie brały go za oprawcę oraz że mordował on
bezlitośnie, metodycznie i chłodno, oddając zwykle po dwa albo więcej strzałów
i upewniając się, że ofiara nie żyje.
Masakra to dla Greengrassa jedynie
punkt wyjścia. Drugie pół filmu stanowi opowieść o zmaganiu się z traumą.
Towarzyszymy Viljarowi w ciągu miesięcy żmudnej rehabilitacji. Razem z nim
uczymy się funkcjonować w praktycznie nowym ciele. Razem z nim spotykamy się z
jego koleżanką, która również była na wyspie, ale nie została postrzelona. Mimo
to, czy może właśnie dlatego, ma syndrom ocalałej i wciąż zapytuje siebie,
dlaczego właśnie ona przeżyła. Wraz z rodzicami Viljara będziemy zastanawiać
się czy warto narażać go na udział w procesie, czy też dać spokój całej
sprawie. Obserwować będziemy także premiera Norwegii, zmagającego się z
poczuciem odpowiedzialności i szukającego odpowiedzi na pytanie, kto zawinił,
dlaczego policja zawiodła, dlaczego pozwolono temu człowiekowi strzelać do
młodzieży przez siedemdziesiąt dwie minuty. Dlaczego pozwolono mu strzelać
przez kolejne dwadzieścia minut po tym jak zadzwonił na policję i przyznał, że
chce się poddać.
Wreszcie głos oddany zostanie także
drugiej stronie. Towarzyszyć będziemy adwokatowi Breivika, który mimo, że
gardzi swoim klientem, głęboko wierzy, że każdy ma prawo do obrony. Obserwujemy
jego dylemat i szykany, którym zostaje poddany, gdyż zdecydował się bronić
potwora. Greengrass nie boi się oddać głosu również samu Breivikowi,
fenomenalnie zagranemu przez Andersa Danielsena Lie. Portretując jego sylwetkę,
reżyserowi udało się uniknąć uproszczeń, taniego sentymentalizmu i podniosłych
tonów. Nikogo nie ocenia, nie daje gotowej interpretacji. Pozwala widzowi
myśleć samodzielnie, wyciągać własne wnioski. Z jednej strony usłyszymy więc,
że Breivik to psychopata i samotnik, bo tylko taki człowiek mógł uczynić tak
niewyobrażalną krzywdę innym ludziom. Z drugiej, że to człowiek całkowicie poczytalny
i świadomy tego, co zrobił, który sam stwierdził, że uderzył w najczulszy punkt
osób dorosłych – ich dzieci. Z jednej strony od ofiar zamachu ususzymy, że
zamachowiec nie złamał w nich ducha, z drugiej ujrzymy uśmiechającego się
oprawcę, pewnego siebie, który przeglądając gazety i czytając listy, będzie
mówił: „Wygrałem”.
Jeśli chodzi o negatywne strony
produkcji, to za taką uważam zmuszenie norweskich aktorów do grania po angielsku.
Przez to widać, było, że przy niektórych kwestiach się zacinali. Było to
wszystko bardzo nienaturalne. W Oslo czy na Utoyi rodowici Norwegowie rozmawiali
ze sobą po angielsku. Drugą kwestią był czas ekranowy rozłożony na poszczególne
akcenty. Mamy tu i zamach w Oslo i na Utoyę oraz proces. Przez to nie skupiamy
się dobrze na żadnym z wątków. Młodzieży, poza Viljarem, reżyser poświęca tak
niewiele czasu, że nie możemy się z nimi żyć i choć przeżywałam strasznie sceny
masakry, gdy Viliar rozpaczał, że zginał Andreas, ja zastanawiałam się czy ktoś
taki został w ogóle pokazany.
Czy rodzimy się źli czy też źli się
stajemy? Czy ludzie, którzy bezlitośnie potrafią zamordować innych rodzą się z
inaczej skonstruowanymi mózgami? A może są to ludzie zupełnie normalni? Może
najbardziej przeraża nas to, że nie każdy akt bestialstwa da się wytłumaczyć
psychopatią lub socjopatią sprawcy? Filmy takie jak „22 lipca” pokazują, że
najbardziej należy bać się fanatyków, bo ci są nieobliczalni. Ponadto filmy
takie jak „22 lipca” powinny powstawać, abyśmy pamiętali. I choć dziś, dopiero
siedem lat po tragedii, tworzenie o niej filmu może wydawać się moralnie
wątpliwe, musimy pamiętać. Bo skoro nigdy tego nie zrozumiemy, musimy pamiętać.
Dla nas samych, dla tych, którzy zginęli i tych, którzy przyjdą po nas.
Komentarze
Prześlij komentarz