Brakuje mu głębi, której nie nadrobi płytkością


We wrześniu odbyła się premiera „Rodziny Addamsów” w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Mnie udało się go zobaczyć w zeszły piątek, ale dopiero teraz znalazłam chwilę, by coś na jego temat napisać. Musical z muzyką Andrew Lippy i librettem Marshalla Brickmana i Ricka Ellice powstał w oparciu o film „Rodzina Addamsów” z 1991 roku. Ten z kolei wzorował się na bajce animowanej, a ona na komiksie.
            Musical w luźny sposób ciągnie historię znaną z filmów. Wensday Addams jest już młodą kobietą i chce wyjść za mąż. Pechowo dla niej, wybranek nie jest miłośnikiem mrocznych klimatów. Dziewczyna bardzo obawia się reakcji matki na tę nowinę. Dlatego aranżuje kolację, w trakcie której chce poinformować obie strony, tak swoją rodzinę, jak i rodzinę chłopaka, że ona i jej wybranek zamierzają się pobrać.
            Przez cały pierwszy akt próbowałam rozpracować, o czym jest ten musical. Wszystko wskazywało na to, że podejmował najbardziej wyświechtany temat z możliwych. Wiele wielkich musicali ma bardzo prostą fabułkę opowiadającą o miłości, co nie przeszkodziło im (a może nawet pomogło) w podbiciu ludzkich serc. Patrzyłam jednak na to, co działo się na scenie i pierwszy raz w mojej historii bywania na przedstawieniach musicalowych, autentycznie się nudziłam, dyskretnie co jakiś czas spoglądając na zegarek. I nagle, na początku drugiego aktu… olśnienie. „Ach, to o to chodzi!” Gdyby wtedy nad głową mogła mi się zapalić żarówka, na pewno by tak było. „Rodzina Addamsów” miała być tak naprawdę historią nie tyle o młodych bohaterach, co o ich rodzicach. Musical opowiadał o tym, ile trzeba poświęcić, by zostać rodzicem. Zahaczał o niezrealizowane marzenia i plany oraz o sztafetę pokoleń, w której jedni młodzi ludzie są bezlitośnie i niezauważalnie dla nich samych zastępowani przez innych. I choć w dzisiejszych czasach nikogo już nie szokuje, że rodzice „też to robią”, to jakoś nadal nie mamy ochoty pozwalać „ludziom w pewnym wieku” na „tego” rodzaju myśli i pragnienia.
            Być może chodzi o to, że nie jest to estetyką, którą lubię. Groteska nigdy nie była specjalnie lubianym przeze mnie gatunkiem. A taka jest właśnie „Rodzina Addamsów”. Trochę satyry, trochę horroru, trochę komedii, trochę romansu. Nie bardzo potrafię odnaleźć się w takiej konwencji. Najbardziej z całego musicalu podobała mi się scenografia. Położony w sercu Central Parku dwór Addamsów wyglądał wspaniale. Był majestatyczny i upiorny zarazem. Robił niesamowite wrażenie. Aktorzy grali poprawnie, choć żadna z kreacji nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Muzyka i teksty piosenek bez rewelacji. Nie jest to musical, wychodząc z którego nuci się jakąś natrętną melodię, bo nie jesteśmy wstanie pozbyć się jej z myśli. Poza tym teksty były naszpikowane zbyt dużą ilością odwołań do współczesności. Choćby piosenka, że na każdego z nas czeka nasz los, jak na Hankę Mostowiak kartony. Niby śmieszne, ale kto za kilka lat zrozumie to nawiązanie?
            Wizualnie „Rodzina Addamsów” wypada świetnie. Cała reszta – czy to opowiedziana historia, kostiumy, oprawa muzyczna, piosenki już takiego wrażenia nie robi. Obejrzeć można, ale daleka jestem od zachwytów, jakie towarzyszyły mi przy okazji „Nędzników” czy „Jekylla i Hyde’a”. Jedna z postaci w musicalu mówi o sobie, że brakuje jej głębi, którą nadrabia płytkością. Niestety, o musicalu tego samego powiedzieć nie można. Teraz czekam na łódzką „Miss Sajgon”. Ale koszulkę do mojej kolekcji musicalowych koszulek mam, a jakże.

Komentarze

  1. Właśnie mi się ten tekst o nadrabianiu płytkością przypomniał i od razu następny, tym razem z "Wicked", kiedy Fiyero mówi: "I`m so deeply shallow.". Taki, hm, przypadek.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej