Zamki na niebie

 


Brandon Mull to autor popularnych książek dla młodzieży. W Polsce zasłynął przede wszystkim cyklem „Baśniobór”, którego kontynuacją jest „Smocza straż”. Na swoim koncie ma jeszcze cykle „Wojna cukierkowa” oraz „Pozaświatowcy”. Jest też pomysłodawcą serii „Spirit Animals”, której każdy tom pisze inny twórca powieści młodzieżowych. Dzięki wydawnictwu Wilga niedawno otrzymaliśmy pierwszy tom zaplanowanego na pięć części cyklu „Pięć Królestw” (za pierwsze polskie wydanie w 2014 roku odpowiadała oficyna Egmont).
    Cole jest dwunastoletnim chłopcem, który w Halloween wychodzi zbierać cukierki wraz ze swoimi przyjaciółmi Daltonem i Jenną. Dzieci postanawiają odwiedzić dom, w którym są podobno najstraszniejsze dekoracje w okolicy. Na miejscu zostają porwani i przeniesieni do jednego z Pięciu Królestw – Sambrii, gdzie rządzi despotyczny król. Wszyscy zostają niewolnikami. Zostają też rozdzieleni. Przyjaciele Cole’a mają jechać na dwór władcy, on sam natomiast trafia do Łupieżców Niebios – najemników, którzy okradają zamki na niebie i sprzedają zrabowane stamtąd łupy.
To pierwsza powieść Brandona Mulla, jaką czytałam, dziejąca się niemal całkowicie w świecie fantasy. Jest tam magia, system polityczny, a także tajemnicze zamki na niebie. Każdy jest inny i może w nim czyhać wiele niebezpieczeństw. Koncept podniebnych twierdz naprawdę mi się podobał i dopóki książka traktowała właśnie o nich, bawiłam się dość dobrze.
    Natomiast gdy fabuła zeszła na ziemię, stała się znacznie mniej ciekawa. Polityczne uwarunkowania i sprawa zaginionych księżniczek gnębionych przez swojego ojca interesowały mnie już zdecydowanie mniej. Nie do końca też polubiłam głównych bohaterów. Mają po dwanaście lat, a zachowują się jak dorośli. Rozważają, planują, dyskutują i przerzucają się argumentami (bohaterowie innych książek Mulla zachowywali się bardziej jak autentyczne dzieci). O ile w przypadku Miry można to zrozumieć, o tyle zdolności adaptacyjne Cole’a wydawały mi się tragikomiczne. Poza tym bohaterowie walą do siebie patetycznymi przemowami, przy których nawet filmowa Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci” byłaby z pewnością zażenowana. A jak doskonale wiemy, osiągnęła w dziedzinie przemów najwyższy poziom wtajemniczenia. Mimo iż jest mistrzynią, przy Cole’u i spółce byłaby zaledwie padawanką.
Problematyczna wydaje mi się też końcówka. Nie do końca mi się podoba. Trudno będzie wyjaśnić, o co mi chodzi bez wchodzenia w szczegóły, ale mamy tutaj kwestie przynależności i odrębności, wolnej woli. Tego, czy byt, który kiedyś był nami, może zyskać świadomość, a co za tym idzie możliwość decydowania o sobie. Mam wrażenie, że Mull zapędził się tym wątkiem w ślepą uliczkę i nie wyszedł z niego obronną ręką.
    Sądzę też, że książka była po prostu za długa. Chwilami się nudziłam. Byłoby dużo lepiej, gdyby wyrzucić choć kilka patetyczno-głupawych rozmów między „małymi dorosłymi” bohaterami. I może kilka co nudniejszych elementów fabuły (sceny na Pustkowiu!).
    Jestem rozdarta. Z jednej strony na poziomie pomysłu „Łupieżcy Niebios” podobali mi się znacznie bardziej niż „Wojna cukierkowa”, a nawet bardziej niż „Baśniobór”. No bo słuchajcie, zamki na niebie i podniebni piraci, serio, kto by tego nie pokochał?! Z drugiej mam wrażenie, że coś tutaj ewidentnie nie „pyknęło” na poziomie przejścia od pomysłu do realizacji. Jestem ciekawa, co będzie dalej. Na pewno dam tej historii szansę, ale czy zechcę odwiedzić wszystkie Pięć Królestw? Zobaczymy, czas pokaże.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej