Chemia śmierci czy śmierć z nudów?



Stephenie Meyer kojarzy się wszystkim bardzo jednoznacznie – ze „Zmierzchem”, serią romansów paranormalnych dla nastolatek. Potem był jeszcze „Intruz”, powieść znacznie lepsza, dziwny, choć udany mariaż SF, powieści filozoficznej, obyczajowej i romansu, którą Meyer udowodniła, że nie bez powodu otrzymała dyplom ukończenia literatury angielskiej. Po ośmiu latach przerwy, w trakcie których autorka zajmowała się głównie zmienianiem płci swoich sztandarowych bohaterów, powróciła z nową książką. Tym razem, ku zdziwieniu wszystkich, wydała powieść szpiegowską.
Stephenie Meyer zadedykowała swoją powieść Jasonowi Bourne’owi, bohaterowi książek Roberta Ludluma oraz spadkobiercy jego dziedzictwa, Aaronowi Crossowi. Odwołując się do takich legend historii szpiegowskich, postawiła sobie zatem poprzeczkę bardzo wysoko. Czy słusznie?
Alex od kilku lat ucieka. Ma za sobą spotkanie z trzema płatnymi zabójcami. Kiedy jednak zgłasza się do niej dawny współpracownik, prosząc o pomoc w powstrzymaniu siatki, która chce rozpylić wirusa mającego pochłonąć tysiące istnień, kobieta daje się wciągnąć w nowy spisek.
Trzeba zacząć od tego, że jak na powieść sensacyjną to mało w tej książce sensacji. Zero napięcia. Zwroty akcji? Ale jakie zwroty akcji? Niby się tropią, niby robią podchody, niby planują, niby spisek super-hiper-mega-tajnych organizacji, ale wszystko to jakieś takie nie dość, że pozbawione napięcia, to jeszcze zupełnie wyprane z emocji. Śmiało można postawić tezę, że 95 % tej powieści to opisy tego, jak bohaterowie się ukrywają, pakują, przebierają, przemieszczają. Jak na ludzi, którzy walczą o każdy oddech, o przetrwanie, mało w tym wszystkim owej walki.
Druga kwestia to bohaterowie nakreśleni bardzo grubymi kreskami. Nic o nich nie wiadomo, poza dwoma, trzema podstawowymi faktami. Alex – sierota, była pracownica super-hiper-mega-tajnego departamentu. Daniel – nauczyciel z misją, którego w trąbę puściła była żona (no bo to zła kobieta była, po prostu). Kevin – pracował dla CIA i lubi psy. Tyle. Val – prostytutka. Nic więcej, nic mniej. Nikt z nich nie ma żadnej historii, przeszłości, psychologicznych motywacji. To sprawia, że nie sposób ich polubić, przywiązać się do nich. A fakt, czy ich na następnej stronie zastrzelą, czy jednak się wywiną, wisi czytelnikowi jak kilo kitu na agrafce.
No i ich motywacje psychologiczne. Błagam! Daniel zakochuje się w kobiecie, która go porywa i toruje chemikaliami, sprawiając mu rzekomo przeogromny ból. A gdy go uwalnia, ten zamiast spieprzać jak najdalej… wyznaje jej miłość. Ona też, jak na osobę, której zależy tylko na ocaleniu życia, bardzo szybko się przywiązuje. Zresztą, Amerykańce to jakaś dziwna rasa. Wszyscy wszystkim wyznają miłość po dwóch dniach znajomości, oczywiście zaraz po tym, jak już pójdą ze sobą do łóżka. I zawsze jest to ta pierwsza prawdziwa miłość, ta jedyna, choć przecież kolejna.
Trzeba przyznać Stephenie Meyer, że włożyła w tę książkę wysiłek. Posługuje się bardzo szczegółowymi opisami chemikaliów i broni, gazów i sposobów reakcji organizmu na tortury. Pewnie sporo poczytała na ten temat. Nie można jej powieści zarzucić braku realizmu. Ale z drugiej strony ginie to wszystko pod wątkiem romansowym, którego jak na powieść sensacyjną, jest zdecydowanie za dużo, i opisami codziennych czynności (gotowanie, wszyscy gotują, mają to chyba po Belii), ubrań i pomieszczeń. Tak, jak to tylko Stephenie Meyer potrafi. Ci, którzy ją czytali, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Autorka jest mistrzynią pisania o dupie Maryni.
Gdyby oceniać „Chemika” jako powieść sensacyjną, to jest to zła książka. Przegadana, przegadana, przegadana. Czy wspomniałam, że przegadana? Pisarka skupiła się na  wątku romansowym, opisie codzienności. „Chemikowi” brak napięcia. Kreacje bohaterów są niewiarygodne. Jako powieść obyczajowa z wątkiem sensacyjnym też się nie sprawdzi, bo… tak, tak, jest przegadana. Stephenie Meyer to rewelacyjny przykład pierwszorzędnej autorki drugorzędnej. Niby ma pomysł, ma jakiś tam warsztat, ale zawsze coś nie wypali, czegoś zabraknie.

Komentarze

  1. Zmierzch nigdy nie przypadł mi do gustu jako powieść. Filmy oglądało się całkiem przyjemnie. Intruza pokochałam - było to coś innego niż wampiry. Całym sercem czekam i mam nadzieję, że kiedyś ukaże się kontynuacja.
    Kiedy usłyszałam, że Meyer wydaje nową książkę, nie liczyłam na zbyt wiele. To nie jest tematyka, w której wyobrażam sobie tę autorkę. I tak jak się spodziewałam - po Twojej recenzji już wiem, że najwięcej tam romansu.
    Raczej nie sięgnę po tę pozcję.

    http://popsuty-kran.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam bardzo podobne odczucia po przeczytaniu "Chemika". Jak dla mnie najlepszy wciąż pozostaje "Intruz". Wielki plus za czarnego owczarka haha ;D W końcu mam takiego w domu :D
    Pabottyro_books

    OdpowiedzUsuń
  3. Tego tytułu nie czytałam jeszcze, na razie mam go w planach raczej dość odległych.

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja chyba sięgne po nią, ale z tego co czytam, to najpierw wezmę "intruza" :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej