Festiwal nienawiści
Marina Perezagua ukończyła
historię sztuki na Uniwersytecie w Sewilli. Natomiast na Uniwersytecie Stanowym
w Nowym Jorku obroniła doktorat z literatury. Do tej pory wydała dwa zbiory
opowiadań, bardzo dobrze przyjęte przez krytykę. „Yoro” jest jej pierwszą
powieścią. Jest to też pierwsza pozycja tej autorki, która ukazała się na rynku
polskim.
H.
stała się jedną z ofiar amerykańskiego ataku na Hiroszimę. Ale nawet przed
wybuchem bomby nie była zwykłym dzieckiem. Chorowała na hermafrodytyzm –
urodziła się zarówno z żeńskimi, jak i męskimi narządami rozrodczymi. Choć była
wychowywana jako mężczyzna, zawsze czuła się kobietą. Bestialski atak na
Hiroszimę otworzył przed nią nowe możliwości – mimo że straszliwie cierpiała z
bólu i straciła penisa, wreszcie dzięki szeregowi operacji plastycznych mogła
spełnić swoje marzenie i stać się kobietą. Jim natomiast był amerykańskim
żołnierzem, który trafił do niewoli. Zmuszony do ciężkiej pracy w nieludzkich
warunkach, cudem uniknął śmierci. Co ich łączy? Yoro, mała dziewczynka,
wychowanka Jima, przedmiot tajnego, rządowego projektu. Dziewczynka, na której
poszukiwaniach wspólnie strawią niejeden rok.
Z
„Yoro” mam w zasadzie jeden problem. A właściwie nie jeden, a szereg problemów.
Myślałam, że będzie to opowieść osoby ocalałej po ataku bombowym na Hiroszimę.
Z tego punktu widzenia powieść byłaby bardzo ciekawa, bo o ile relacji z
pierwszej czy drugiej wojny światowej dociera do nas całe mnóstwo, o tyle o
zbombardowaniu Hiroszimy i Nagasaki wiem stosunkowo niewiele. Jednakże mój
umysł w pewien sposób buntuje się przed relacjami, które uzurpują sobie miano
„prawdziwości”, a nie pochodzą od autentycznych ocalałych. Oczywiście zdaję
sobie sprawę, że nawet wspomnienia osób biorących udział w danych wydarzeniach
są tylko opowieścią jednostkową, ich wersją prawdy, zawsze jednak będą
stanowiły dla mnie bardziej wartościowy obraz, niż twory czysto literackie, nie
mówiąc już o książkach uzurpujących sobie miano autentycznych historii, jak to
miało miejsce choćby z „Malowanym ptakiem”. Kosiński wciskał wszystkim
wiarygodność historyczną opisywanej historii, a okazała się ona wyssana z
palca. Problem z „Yoro” jednak szybko znika, gdyż wcale nie jest to opowieść o
losach bohaterki ocalałej z eksplozji w Hiroszimie.
A
o czym właściwie jest ta historia? O poszukiwaniu zaginionej dziewczynki? I
tak, i nie. H. szczegółowo opisuje swoje kolejne podróże z Jimem w celu
odnalezienia jego zaginionej, czy może raczej odebranej mu przez rząd Stanów
Zjednoczonych, córki. Ale i ten wątek zostaje szybko zarzucony, by powrócić
dopiero pod koniec powieści.
Gdybym
miała odpowiedzieć, o czym jest „Yoro”, musiałabym uczciwe powiedzieć, że...
nie wiem. Autorka serwuje nam prawdziwy miszmasz tematów. Porusza kwestie
ludzkiej seksualności (nie chodzi tylko o hermafrodytyzm głównej bohaterki, ale
i o problemy seksualne innych postaci, które H. spotyka na swojej drodze -
dziewczyny poszukującej kobiety o takiej samej waginie, innej dziewczyny,
robiącej odlewy prehistorycznych rzeźb członków, czy właścicielki sex shopu),
braku społecznego zrozumienia dla zaistnienia wirusa HIV i AIDS. Opowiada o
nieprzystosowaniu społecznym i ludzkiej nienawiści dla tego, co naznaczone
innością. Pochyla się nad problemem zaburzeń psychicznych i traum związanych z
przeżytymi wydarzeniami. Bardzo mocno skupia się na zafiksowaniu bohaterki na
potrzebie zostania mamą, co jest niemożliwe ze względu nie tylko na zamach
bombowy, ale także na jej wcześniejsze problemy z płciowością. Wątek
macierzyństwa przewija się w zasadzie przez całą powieść. Dodatkowo książka
zahacza o politykę, obnażając obłudę elit rządzących i wyśmiewając ideę
powstania Organizacji Narodów Zjednoczonych. Koniec końców pewne jest dla mnie
tylko to, że w tym barszczu jest tak wiele grzybków, iż nie sposób określić,
czy nadal ma smak barszczu.
Uważam,
że „Yoro” jest powieścią, która aspiruje do bycia czymś więcej, niż jest w
rzeczywistości. Oczywiście, można twierdzić, że to opowieść o złu na świecie,
które rzuca się na wszystko, co w jakiś sposób odmienne. Oczywiście, można
uważać, że to historia o różnych formach niedostosowania społecznego. Można
mówić, że to książka o poszukiwaniu siebie i swojej tożsamości, po
traumatycznych przeżyciach. Tylko, że tak naprawdę, przynajmniej moim zdaniem,
jest to historia o babsztylu zafiksowanym na własnym, skomplikowanym życiu
wewnętrznym. Jasne, można się w „Yoro” doszukiwać nie wiadomo jakiej głębi, ale
uważam, że tak naprawdę jej tam nie ma. Jest to historia o kobiecie, która
ciągle sarka, że cały świat jest zły i paskudny, nienawidzący odmieńców, a sama
co robi? Ostatecznie morduje swoich oprawców. No, cud, miód i orzeszki,
naprawdę brawa, niesamowita tolerancja wobec tego, co inne. Ostatecznie H. robi
dokładnie to, co ludzie, których przez całą książkę oskarżała. Czy okazuje się
zatem moralnie lepsza? Ano nie, okazuje się dokładnie takim samym człowiekiem,
jak ci, wobec których szafowała sformułowaniem „zły”. Zakończenie pogrąża zatem
tę powieść w moich oczach już całkowicie.
Dodajmy
do tego jeszcze naturalistyczny sposób opowiadania. I nie byłoby w tym nic
złego, gdyby nie fakt, że przez większość książki Marina Perezagua toczy pianę
z ust i jest wulgarna i nastawiona anty wobec całego świata. Na dodatek książka
jest przedstawiona jako zapis zeznania H. po dokonanej zbrodni, zatem nie
zawiera ani jednego dialogu. To i niepotrzebne kwieciste i rozbudowane metafory
(boba jako dziecko rodzące się w bólach porodowych) czynią tę powieść jeszcze
mniej znośną i niemal niestrawną podczas lektury.
Mimo,
że „Yoro” nie jest powieścią rozrośniętą do jakichś szczególnych rozmiarów, to
czytałam ją ponad półtora miesiąca. Męczyła mnie niemiłosiernie. „Yoro” jest
powieścią o niczym i do tego przekombinowaną w formie. To zdecydowanie
najbardziej męcząca, ale i najgorsza powieść, jaką przyszło mi w tym roku
czytać.
Jestem pełna podziwu dla Twej wytrwałości....ja bym się nie męczyła, tym bardziej, że jak czytam książka jest mocno udziwniona i ta wściekłość...odstrasza.
OdpowiedzUsuńRaczej nie porzucam raz zaczętych książek. To dlatego :). Choć faktycznie, lektura "Yoro" nie należała do przyjemności.
Usuń