Wycisnąć jak cytrynę, odkładać na swój raj
„Wiedźmin”,
za sprawą gry komputerowej, która okazała się fenomenem i zawojowała świat,
jest obecnie tematem, od którego wszyscy chcieliby odcinać kupony. Wycisnąć go
jak cytrynę, a dzięki temu odłożyć na własny raj, póki się tylko da. Smutnym
przykładem tej tendencji jest, moim zdaniem, najnowsza produkcja Teatru Muzycznego
w Gdyni „Wiedźmin. Musical”.
Przede wszystkim zastanawia mnie, do
kogo adresowane jest to przedstawienie. Kilkanaście lat temu przeczytałam całą
sagę. Mgliście więc kojarzyłam, że opowiadania, które stały się punktem wyjścia
do napisania scenariusza, zawarte są przede wszystkim w pierwszym tomie. Osią,
wokół której osnuta jest fabuła opowieści jest relacja Geralta z Ciri. Ten
pomysł uważam za jak najbardziej trafiony. Więź łącząca wiedźmina z księżniczką
jest w opowiadaniach i powieściach na tyle dobrze zarysowana (a także w grze,
co jest tu nie bez znaczenia), że jak najbardziej warto o niej opowiadać.
Jednak, choć punkt wyjścia jest dobry, mam wrażenie, że zupełnie spartaczono
wykonanie. Minęło już sporo czasu odkąd czytałam książki Sapkowskiego i
przyznam, że chwilami trudno było mi się połapać w tym, co działo się na
scenie. A jeśli ja, która mniej więcej orientowałam się w fabule i postaciach,
miałam z tym problem, jak radził sobie z przedstawianymi wydarzeniami widz, który
świat Geralta znał tylko z gry albo nie znał go wcale? Mam wrażenie, że dla
tego typu odbiorców musical był zbyt chaotyczny i poszatkowany. Na dodatek
ewidentnie niektóre sceny wrzucone były do niego tylko po to, by nawiązać do
gry, jak choćby wtedy, gdy Yennefer mówi, zupełnie bez związku z jakimikolwiek
wcześniej przedstawianymi na scenie wydarzeniami, o Dzikim Gonie.
Kuleje, niestety, nie tylko fabuła.
Kuleją także teksty piosenek. Przede wszystkim, jak na musical „Wiedźmin” miał
zdecydowanie za mało utworów. Aktorzy dużo mówili, mało śpiewali. Same
natomiast piosenki po prostu… były. W przypadku większości nie zapamiętałam
nawet, o czym opowiadały. By je po seansie ponownie zanucić czy zapamiętać
jakieś wyjątkowe i piękne frazy, nawet nie było mowy. Nijakie teksty, zbyt
łatwe do zapomnienia. Po prostu jednym uchem wpadały, drugim ulatywały. To
pewne, że żaden z utworów z „Wiedźmina” nie będzie wielkim hitem, nuconym z
nabożeństwem przez kolejne pokolenia fanów. A szkoda, bo muzyka była naprawdę
niezła. Uzupełnienie świata „Wiedźmina” o melodie rockowe to naprawdę niezły
pomysł.
Kostiumy i scenografia to kolejny
koszmar tej produkcji. Zarówno na jedno, jak i na drugie zabrakło tak pomysłu,
jak i pieniędzy. Scenografia jest właściwie szczątkowa, a zamiast niej serwuje
nam się jakieś puste ramy obrazów toczone po scenie, równoważnie wiszące pod
sufitem, grupę ni to akrobatów, ni to cyrkowców, która owszem, prezentuje
się bardzo dobrze i robi wrażenie, ale
na tym jej rola się kończy, bo jej działania nijak się łączą się z tym, o czym
właśnie opowiada się na scenie. Jeśli natomiast chodzi o kostiumy to są po prostu
żenujące. Żaden z aktorów nie nosi butów, a jednocześnie aktorce grającej
Yennefer reżyser każe chodzić cały czas na palcach, co chyba ma sugerować, że
nosi obcasy. Po co? Jeśli liczyliście na wspaniały, słowiański, kolorowy
klimat, to zapomnijcie. W sumie jest biednie, buro, ponuro i zgrzebnie. Ciri i
Yennefer noszą koszule nocne, Geralt ma plastikowy miecz, który owszem, nosi w
pochwie, ale tej nigdy nie przytroczy do pasa, a jedynie trzyma w rękach przed
sobą (coooo?).
Zanim zajrzałam do programu, miałam
nadzieję, że przynajmniej tę broszurę uda mi się pochwalić. Program wydany jest
bowiem pięknie. Takiego wydawnictwa nie powstydziłaby się nawet Roma. Tyle, że
na warstwie wizualnej jego plusy się kończą. Kosztuje dwadzieścia złotych, a
zawarte w nim informacje są bardzo ubogie. Na dodatek teksty w nim umieszczone
pełne są błędów interpunkcyjnych, które zauważy nawet laik.
Chyba nie świadczy dobrze o jakości
musicalu, kiedy jedyne, co możemy o nim powiedzieć naprawdę pozytywnego to, że…
plakat przedstawienia jest naprawdę ładny. Dobrze plagiatuje serial „Wikingowie”.
Jest na tyle przyjemny wizualnie, że kupiłam sobie nawet koszulkę z jego nadrukiem.
O samym przedstawieniu będę jednak chciała jak najszybciej zapomnieć, jako o
wytworze swojego czasu. Był „chodliwy” temat, więc stworzono przedstawienie,
które miało nie tyle przynieść przyjemność widzom, co fundusze teatrowi. I
udało się wspaniale, do czerwca wszystkie bilety już wykupione.
Komentarze
Prześlij komentarz