Bohaterowie i ludzie umierają tak samo ["Avengers:Wojna bez granic spoilerowo]

Mam już za sobą „Avengers: Wojna bez granic”. Film, który miał być początkiem końca pewnej ery w dziejach filmów Marvela. Ci, którzy mieli tę przyjemność pójść do kinia w momencie, gdy wchodzili do nich „Avengers”, zapewne pamiętają, jak wielkie wydarzenie to było. Po raz pierwszy miało spotkać się w jednym filmie tylu superbohaterów. Owszem, do tej pory każdego z nich zdążyliśmy dobrze poznać i polubić, ale to właśnie w „Avengers” to oni sami mieli poznać siebie nawzajem. Potem przyszedł czas na różne kłótnie i rozłamy w drużynie, zakończone wojną ideologiczną i rozpadem mścicieli. W „Wojnie bez granic”, być może po raz ostatni, przeszedł czas, by zebrać wszystkich do walki z jednym z największych, jeśli nie największym, komiksowym złoczyńcą.
            Tanos ma prosty plan. Wie, że wiele planet we wszechświecie boryka się z głodem i przeludnieniem. Co zatem należy zrobić? Wymordować połowę ludności każdej z tych planet. Wtedy życie odrodzi się na nowo. Aby to osiągnąć musi zebrać kamienie nieskończoności. Zgromadzone w jednym miejscu pozwolą mu zniszczyć połowę populacji wszechświata za pomocą jednego ledwie pstryknięcia palcami. Aby go powstrzymać siły połączyć będą musieli ze sobą Strażnicy Galaktyki, Avengers, Doktor Strange.
            Przede wszystkim zaskoczył mnie ton tego filmu. W dotychczasowych filmach Marvela czuło się jakąś lekkość. Tutaj nie. Niby pojawiają się żarty, jak w poprzednich filmach, ale nawet w sytuacjach, które mają rozładować napięcie, wyczuwa się widmo porażki. Ten film jest smutny. Przede wszystkim smutny. W każdej swojej minucie. Niby to wciąż ta cudowna superbohaterka rozrywka, ale jakby nieco inna. Gdzieś pod skórą wyczuwamy fakt, że nie dla wszystkich ta historia skończy się dobrze. Dostajemy więc film w zupełnie innym tonie niż poprzednie. Ze złoczyńcą, który wcale nie pragnie być złoczyńcą. Jest jedynie żołnierzem, mającym świadomość, że ktoś musi wziąć na siebie to niewdzięczne zadanie zabicia połowy populacji wszechświata, by druga mogła się uratować.
            Druga kwestia, zaskoczyło mnie, jak świetnie to wszystko ze sobą gra. Oto mamy jeden świat, gdzie obok siebie egzystują afrykańska księżniczka mająca do dyspozycji supernowoczesną technologię, supermiliarder playboy mający megawypaśny kombinezon, nastolatek ze zmysłami pająka, dziewczyna potrafiąca atakować wrogów umysłem oraz zwykli wyszkoleni żołnierze. To wszystko jest tak posklejane, że ani nie mrugniecie, połkniecie tę historię, jak pelikan rybę i nawet Wam do głowy nie przyjdzie, że coś tu mogłoby nie pasować.
            Ten film, choć oczywiście pełen wybuchów i efektownych walk, skupiony jest jednak na relacjach między bohaterami. Gdy ktoś towarzyszy im od dziesięciu lat, nie może nie uśmiechnąć się, widząc, jak trudno jest Tony’emu Starkowi zadzwonić do Kapitana Ameryki, czy jak Hulk dziwi się, że do drużyny dołączyli pająk i mrówka. W „Wojnie bez granic” jest zdecydowanie zbyt wielu bohaterów, by wszystkim poświęcić tę samą ilość czasu. A przecież każdy z nich jest przez kogoś kochany, każdy ma fanów. Odczuwa się, że niektórzy są potraktowani po macoszemu. Za to inni… No dobra. Przyznaję. Toby był moim ulubionym Spidermanem i chciałabym powiedzieć, że nikt mu nie dorówna, ale… Tom Holland jest lepszy. Znacznie lepszy. Udowadnia, że gimnazjaliści mogą być super. Kiedy niektórych z nich żegnamy, aż się łezka w oku kręci. Ale chwała braciom Russo, że potrafili ich odesłać do wieczności bez wielkich przemów. Bez patosu. Tak po prostu. Po cichu. Po ludzku. Bo ludzie i bohaterowie umierają tak samo. Samotnie.
            Trzy rzeczy są w „Avengers. Wojnie bez granic nie do zniesienia”. Po pierwsze, śmierć Wandy Maximoff (nie, nie, nie, po prostu nie). Po drugie fakt, że dzieci Tanosa, które pomagają mu niszczyć wszechświat, wyglądają jak elfy. Ciemne, ale jednak elfy (moja dusza przez to cierpi). I po trzecie - bohaterowie wyskakują zawsze jak Filip z konopi. Ktoś zawsze pojawi się w ostatniej chwili, by uratować drugiego, a jednocześnie ty, jako widz, zastanawiasz się: „Ale on pięć minut wcześniej nie miał nic do roboty, dlaczego się nie pojawił”. Raz nawet jedna z postaci pozostawała bezczynna, patrząc, jak inna się bije i czekając na swoją kolej. Niektóre z tych momentów są tak nachalne, że to aż daje po oczach, a przez to psuje całą tę misterną sieć składająca się na prawdziwość świata.
            „Avengers. Wojna bez granic” to film, w którym wszystko mogło pójść nie tak i… niemal wszystko poszło dobrze. Widać było, że tworzono go z myślą o fanach i ze świadomością, że miliony ludzi na świecie czeka, jak zakończy się ta historia.

Komentarze

  1. Plakat z Tobeyem Maguirem jako Spidermanem przez lata wisiał przy moim łóżku, ale to, co z tą postacią zrobił Tom Holland, to jest po prostu... No czapki z głów ;)

    Jestem pod wrażeniem, jak składnie udało się połączyć w całość tyle bajek, tak różne stylistyki i tonacje. I szczerze mówiąc, nie wiem jak ja doczekam kolejnej części ;) a na seans to chyba będę musiała zabrać wiadro melisy i rurkę...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie tylko nie podobało się to, że zamaist zniszczyć ostatni kamień oni próbowali uratować Visiona (nie wiem, jak się to pisze :D ) W Wokandzie przez to zginęlo o wiele więcej wojowników.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej