Gdzie mieszka zło? Recenzja "Alienisty" od TNT


Wydaje mi się, że dla autora jedną z najprzyjemniejszych chwil w życiu jest ta, kiedy widzi ekranizację swojego dzieła. No, chyba, że się jest J.R.R. Tolkienem i widzi się tę koszmarną bajkę z lat siedemdziesiątych. Gdy tak myślę, pewnie i inne przypadki by się znalazły. Ale… ja nie o tym. Zakładając, że wszystko pójdzie dobrze, sądzę, że to jednak dość przyjemna chwila. Na ten moment autor „Alienisty” czekał dwadzieścia pięć lat. Jednak, gdy się doczekał i ujrzał swoje dziecko na ekranie, no to trzeba przyznać, w pełnej krasie. W „Alieniście” wystąpili Daniel Bruhl, Dakota Fanning i Luke Evans, a TNT, które do tej pory kojarzyło mi się raczej z luźnymi produkcjami na wakacje, typu „Rizzolli i Isles”, wybuliło na serial naprawdę duże pieniądze.
             „Alienista” to historia seryjnego mordercy z Nowego Jorku końca XIX wieku, który na swoje ofiary upodobał sobie młode męskie prostytutki. Chłopców, którzy na życzenie swoich klientów, przebierają się za kobiety. Koncepcja seryjnego mordercy nie jest wtedy jeszcze znana, zaburzenia psychiczne leczy się głównie przy pomocy lodowatych kąpieli, a odciski palców to nowinka, której nie stosuje się na co dzień w śledztwie. Choć nowojorska policja dwoi się i troi, ewidentnie sobie nie radzi. Z pomocą przychodzi jej słynny alienista (ówczesne określenie psychologa, jak wyjaśniają nam napisy przed każdym odcinkiem, osoby zaburzone psychicznie uważano wtedy za wyalienowane ze swojej natury, a lekarzy, którzy się tym zajmowali, określano „alienistami”), Laslo Krieizler, pierwsza kobieta w nowojorskiej policji, Sara Howard i rysownik John Moore. Każde z nich wciąga się w śledztwo z zupełnie innych pobudek.


Serial kosztował stację TNT 50 milionów dolarów, co dale 5 milionów na odcinek. Dużo. I to się czuje. Nowy Jork tamtego okresu („grany” przez Budapeszt) jest bardzo autentyczny. A mamy tu przekrój przez wszystkie warstwy społeczne. Są ciasne i niebezpieczne zaułki w podejrzanych dzielnicach, domy publiczne z brudnymi prześcieradłami na lóżkach, jak i piękne domy z wykwintnymi meblami i olśniewające rezydencje wpływowych ludzi, kapiące złotem. Jest więc brud, smród, ciemność i ubóstwo z wszechobecnym błotem i końskimi kupami oraz przepiękne wnętrza oper i restauracji. Twórcy chwalą się, że każda użyta w serialu kareta została zbudowana, a każdy sklepowy szyld był ręcznie malowany. Rzeczywiście, świat przedstawiony nie zawodzi. Jest bardzo autentyczny. Zarazem zachwyca i przeraża. I ani przez moment, przez sekundę, nie razi sztucznością.
Aktorsko jest wyśmienicie. Bruhl gra postać bardzo skomplikowaną. Nie próbuje złapać psychopaty, by uwolnić świat od przestępcy i uczynić go lepszym miejscem. Przeciwnie. Przestępca jest dla niego okazem. Najchętniej zamknąłby go pod szkiełkiem i oglądał przez lupę z każdej strony. Napędza go pytanie o to, co sprawia, że ten człowiek zabija? Na dodatek sam doktor też nie jest kryształową postacią. Ma swoje na sumieniu. Dakota Fanning już udowodniła, że jest aktorsko bardzo dobra. Tutaj może nie błyszczy, ale jako kobieta w świecie mężczyzn, która robi wszystko, by udowodnić swoją wartość, jest bardzo przekonująca. Luke Evans miota się trochę między byciem alkoholikiem i bawidamkiem, a porządnym facetem. I to też jest dobry pomysł na postać.
Choć „Alienista” to zdecydowanie nie tylko śledztwo kryminalne. To też opowieść o rozbudowanym tle obyczajowym. Trochę polityki – tocząca się w tle walka o wolność głosowania dla kobiet, spotkania komunistów, żywe w pamięci społeczeństwa walki z rdzennymi mieszkańcami kontynentu i ich reperkusje dla wszystkich zainteresowanych, wiszące nad komisarzem policji polityczne powiązania (notabene, mowa o komisarzu, którego my, widzowie, znamy raczej jako Teodora Roosevelta, prezydenta Stanów Zjednoczonych, a to nie jedyna autentyczna postać historyczna w serialu), trochę obyczajowości – pierwsze pokazy kinowe, opera jako bardziej rodzaj spotkania towarzyskiego niż uczestnictwa w kulturze, wizyta w „domu wariatów”.
Czy od „Alienisty” coś może odrzucać? T. twierdził, że jak na jego gust serial za bardzo się wlókł. Miał za wolne tempo. Mnie to na przykład zupełnie nie przeszkadzało i nie odczuwałam, by przynudzał. Ja z kolei odbiłam się czasami od poziomu brutalności. Wszystko było pokazywane dość dosadnie. Rozumiem, że twórcom zależało na naturalizmie i owszem, nie uświadczymy tu gore, ale bywa… dokładnie, nazwijmy to w ten sposób, bo to chyba najlepsze określenie. To jedna kwestia. Drugą są nałożone na kamerę filtry. Przez wszystkie dziesięć odcinków świat, który obserwujemy jest przyciemniony, szarawy, granatowy. Zawsze w półmroku. Nawet na ulicy, w pełnym świetle. W którymś momencie zaczęło mnie to nieco męczyć.
Generalnie „Alienistę” uważam jednak za jeden z najlepszych seriali, jakie widziałam w tym roku. Cieszyłabym się, jeśli TNT zamówiłoby drugi sezon, bowiem istnieje jeszcze jedna książka o Laslo Kreizlerze, ale rozumiem też, jeśli stacja się nie zdecyduje. Sami rozumiecie, koszt odcinka to pięć milionów dolarów, a nawet po wykupieniu praw do dystrybucji przez Netflix chyba nie sprzedał się aż tak dobrze, by inwestycja się zwróciła. Szkoda.

Komentarze

  1. Nie oglądałam jeszcze tego serialu, ale wprost uwielbiam Luka Evansa - szczególnie za rolę w Hobbicie <3

    Pozdrawiam,
    www.ksiazkowa-przystan.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Z chęcią oglądnę, tym bardziej jeśli sygnuje to dzieło TNT, pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej