Otwórz oczy, czas umierać
„Linia życia”
została nakręcona w 1990 roku. Kilkakrotnie puszczano ją już w telewizji, ale
szybko zniknęła w odmętach kinematografii, stając się po prostu jedną z pozycji
w filmografii Julii Roberts i Kiefera Sutherlanda oraz Joela Schumachera, który
takie filmy jak „Czas zabijania” wciąż miał jeszcze przed sobą. Choć sam film
kojarzyłam, nigdy nie przyszło mi do głowy, by go obejrzeć, bo moja pamięć
mglisto klasyfikowała go jako horror, a tego gatunku nie oglądam. Zainteresowanie
filmem powróciło wraz z remakem z 2017 roku. Ponieważ jednym ze sztandarowych
zarzutów wobec filmu było, że w ogóle nie straszy, postanowiłam obejrzeć oba i
sprawdzić, czy w odgrzebaniu tematu po dwudziestu siedmiu latach jest coś
więcej niż chęć ponownego wydojenia tej samej krowy.
Pewien młody
student ma obsesję na punkcie tego, by dowiedzieć się, co dzieje się z
człowiekiem po śmierci. Werbuje więc grupę swoich przyjaciół,
lekarzy-rezydentów, do ryzykownego eksperymentu. Chce wprowadzić się na minutę
w stan śmierci klinicznej. Następnie oni przywrócą go do życia, a on opowie, co
zobaczył.
Filmowi
Schumachera daleko jest do wybitności. Trzeba to sobie od razu powiedzieć. Ale
za to ma klimat. Jest bardzo oniryczny. Garściami czerpie z gotyku. Choćby samo
miejsce, gdzie nasi studenci przeprowadzają eksperyment. Do końca nie wiadomo,
czy mamy do czynienia z prosektorium, czy jednak z remontowanym kościołem.
Wszystko, choć bardzo mgliste, niepewne, jest ogromnie niepokojące. Schumacher
bawi się estetyką. Z jednej strony mamy więc tajemnicze wnętrza kościoła, gdzie
odbywa się eksperyment, z drugiej białe, sterylne wręcz mieszkanie głównego
bohatera, paradoksalnie bardziej pozbawione duszy, niż stare gmaszysko.
Również sami
bohaterowie są bardzo ważni dla opowieści. Niektórych z nich popycha do tego
chęć sławy, bycia tymi, którzy jako pierwsi obwieszczą światu, co też tak
naprawdę ma miejsce po śmierci. Innych pcha chęć dowiedzenia się, co stało się
z ich bliskimi, upewnienia się, że są w lepszym miejscu. Jeszcze innych
motywuje po prostu chęć pomocy przyjaciołom.
Wreszcie sam
motyw tego, co po śmierci. Każdy z bohaterów doświadcza jej inaczej. Każdy
widzi co innego. Wszystkich jednak zaczynają prześladować dawne przewinienia z
przeszłości. Czy poprzez przeżycie śmierci klinicznej naprawdę nabyli możliwość
rozmowy ze zmarłymi czy to tylko mózg płata figle? Czy to, co zrobiliśmy za
życia, naprawdę ma wpływ na to, czego doświadczymy po śmierci? Czy niebo i
piekło istnieją?
Wersja z 2017
roku odziera oryginał z oniryczności i tajemniczości. Stary kościół (który
dzisiaj już by chyba jednak nie przeszedł), zostaje zamieniony na nieużywane
skrzydło szpitala, wybudowane na wypadek zamachu terrorystycznego czy czegoś
(serio, kto buduje zupełnie nowy wypaśny szpital z mnóstwem nowego sprzętu, by
tego nie używać?! I skąd studentka ma kod do alarmu?). Dodaje za to trochę
duchów, trochę supermocy przydanych bohaterom po doświadczeniu śmierci
klinicznej, a na plan pierwszy wysuwa nie sprawę motywacji bohaterów, a ich
win. W pewnym momencie ociera się to trochę o „Oszukać przeznaczenie”.
Spotkałeś ducha, którego śmierci jesteś winien, a kara cię nie ominie, pytanie
tylko jak i kiedy zginiesz.
Bohaterowie
Schumachera mieli w sobie coś. To byli aktorzy, którzy za chwilę wyrośli, jeśli
nie na wybitnych, to na bardzo dobrych. Kevin Becon, William Baldwin, Julia
Roberts. A tutaj? Nina Dobrev i reszta robią co mogą, ale patrząc na nich, nie
widzi się lekarzy, którymi za chwilę mają się stać, ale bandę dzieciaków,
którym zachciało się pokazać, że są kimś więcej, niż im się wydaje. Niby film
sugeruje nam, że to bardzo dobrzy studenci, przyszli wybitni lekarze. A
tymczasem mylą się, popełniają błędy, a widz jest w stanie myśleć już tylko o
tym, żeby brońcie wszyscy bogowie, nigdy nie trafić na takiego konowała jak ta
grupa, bo jeszcze będzie chciał ci wyciąć wyrostek, gdy ty przyjdziesz z
grzybicą paznokcia.
Jeśli o mnie
chodzi, zdecydowanie wolę ramotkę Schumachera. Ten film nawet dzisiaj wzbudza
niepokój. Choć świat w nim przedstawiony jest bardzo umowny, to zdecydowanie ma
w sobie klimat. Nowa wersja jest szybsza, bardziej dosłowna i moim zdaniem,
mimo wszystko, gorsza. I hej, właśnie dziś, tę starą wersję możecie sobie
obejrzeć w telewizji. Polecam!
Komentarze
Prześlij komentarz