Wrzuć luz. Footloose


Musical i film od dawna żyją w symbiozie. Albo już zrealizowany musical osiąga taką popularność, że producentom hollywoodzkim zapala się w oczach symbol wielkiego dolara i myślą sobie: „Tak, zróbmy z tego film”, albo odwrotnie, bardzo popularny film zostaje przerobiony na musical. Wszakże scena kocha popularne tematy. Tak też stało się w przypadku „Footloose”. Zaczęło się od premiery filmu z Kevinem Beconem w 1984 roku. Jeszcze w tym samym roku na deski sceny trafił jego musicalowy odpowiednik.Premiera poznańskiego przedstawienia odbyła się 21 kwietnia 2018 roku.
            „Footloose” to historia nastoletniego chłopaka, Rena MacCormaka, który musi opuścić rodzinne Chicago i przenieść się do niewielkiej mieściny, Bomont. Tam, od lokalnych nastolatków, dowiaduje się, że za sprawą wypadku sprzed kilku lat, rada miejsca zabroniła wszystkim tańczyć i bawić się. Ren, wielki zwolennik tańca, postanawia coś z tym zrobić. Pomaga mu w tym Ariel, lokalna buntowniczka, a przy okazji córka pastora, pomysłodawcy i gorącego orędownika zakazu tańca.
             Od momentu, kiedy w teatrze muzycznym w Poznaniu kilka lat temu zmienił się dyrektor, tamtejsza scena zaczęła wystawiać naprawdę ciekawe musicale. Zaczęło się od świetnego „Jekilla i Hyde’a”, w których główne role zagrali Damian Aleksander i Edyta Krzemień, potem był czas „Hello, Dolly”, „Nane”, na swoją premierę czeka też „Zakonnica w przebraniu”. Właśnie dlatego, mimo że o „Footloose” wcześniej nie słyszałam, byłam ciekawa, co Poznań zaprezentuje tym razem.
            I nie zawiodłam się. Piosenki wpadały w ucho i wychodziły świetnie, zarówno w scenach solowych, jak i zbiorowych. Zadbano o choreografię, nie zapominając, że i taniec jest bohaterem tej historii. Casting wyszedł rewelacyjnie. Sprawdzili się wszyscy. Zarówno bohaterowie pierwszoplanowi – Ren, Ariel i pastor Moore, jak i drugoplanowi – Vi, żona pastora, mama Rena czy jego przyjaciele, po zupełnie poboczne postaci, jak trener czy szeryf. Przedstawienie tętniło dowcipem, jakby dialogi pisał Bartosz Wierzbięta. Scenografia była świetna, widać, że poznaniacy potrafią korzystać ze zmodernizowanej parę lat temu sceny.  
            W „Footloose” fabuła jest na pierwszy rzut oka banalna. Ot, grupa nastolatków chce znów móc tańczyć. Ale jest to też historia o buncie, o konflikcie pokoleń, o tym, że starsi zapominają, że też kiedyś byli młodzi i mieli swoje za uszami. To historia o tym, jak można zagubić się we własnym bólu, krzywdząc przy tym inne, nawet najbliższe nam osoby. W musicalu pokazana zostają dwie bardzo przeciwstawne w tym kontekście postawy pastora Moore’a i matki Rena. Oboje kogoś stracili, oboje zmuszeni są zacząć życie od nowa. O ile jednak ona wspiera swojego syna, o tyle pastor najchętniej zamknąłby córkę w domu. Kiedy więc w programie spektaklu przeczytałam, że teatr stworzył projekt dzięki któremu kilkaset młodych ludzi zobaczy przedstawienie za darmo i będzie mogło uczestniczyć w związanych z nim zajęciach i warsztatach, pomyślałam sobie, że potencjał tkwiący w tym przedstawieniu na pewno nie zostanie zmarnowany.
            Może to i trywialne, ale zmiany, jakie zachodzą w poznańskim teatrze, widać też w ich sklepie. Kiedyś nie uświadczyło się tam żadnych gadżetów poza programem. Obecnie można dostać płyty, koszulki, skarpetki i torby. (Sama nabyłam taką z napisem „Wrzuć na luz”, bo miewam z tym problem). Poznań przypomniał sobie o musicalu, znajdując w planie budżetowym pieniądze na nową siedzibę dla teatru. Teatr poznański natomiast przypomniał sobie, jak wcielić sztandarowe poznańskie hasło „know how”.
            Niech podsumowaniem całości będzie stwierdzenie mojej przyjaciółki, towarzyszącej mi w wyprawie do teatru, zdeklarowanego mola książkowego, który nigdy nie ćwiczy: „Ten spektakl był tak energetyczny, że chyba znajdę w sobie siłę, żeby zrobić dwa skłony”.   

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej