Pierwsza (i nie pierwsza) superbohaterka


Przyznaję, mocno trzymałam kciuki, by pierwszą bohaterką MCU, która otrzyma własny film, była Czarna Wdowa. Uważałam (i nadal jestem tego zdania), że to bohaterka, która pojawiła się już w tylu filmach jako postać drugoplanowa, iż zasłużyła na swój własny film (choćby przez zasiedzenie). Potem poznałam Scarlet Witch i poprzednia Scarlett musiała jej ustąpić miejsca w moim sercu. Ale i ona, potężna wymiataczka, nie otrzymała zielonego światła do solowych występów (no ok, dostanie własny serial na Disney+ i to jest cudowna wiadomość, bo Elizabeth Olsen jest wspaniała). Wreszcie gruchnęła wiadomość, że swój własny film, pierwszy superbohaterski film z kobietą w tytule otrzyma Kapitan Marvel. Choć z samą bohaterką nie miałam wcześniej styczności, to lubiłam aktorkę mającą się w nią wcielić, a poza tym, hej, to nadal miał być film o kobiecie, więc za samo to plus na starcie.
           
Kapitan Marvel
Choć Marvel potrafi swoje bohaterki ustawić w ładny, estetyczny rządek podczas filmu, pokazując jak duży potencjał świetnych bohaterek zgromadzili już we własnych produkcjach, to mimo wszystko kobiety były w tych filmach zawsze tylko pomagierami, dodatkami do mężczyzn – Pepper Pots do Iron Mana, Osa do Ant Mana, Walkiria do Thora, Czarna Wdowa do… niemal wszystkich męskich członków Avengers. No może Wanda stała trochę bardziej na własnych nogach, ale nadal nie na tyle, by otrzymać coś więcej niż wątek poboczny skoncentrowany wokół Visiona. A tymczasem DC proszę, zupełnie bez problemu wypuszcza swoją Wonder Woman. I robi to świetnie. Tak, wiem, istnieje masa osób, która uważa film Patty Jenkins za co najwyżej średni, ale osobiście bardzo go lubię. Lubię bohaterkę, lubię relację Diany z Stevem Trevorem, lubię to w jaki sposób reżyserka pokazuje inne kobiety, bez potrzeby nadmiernej seksualizacji jaką widać między innymi w filmach Snydera. Także tym razem DC zrobiło coś nie tylko przed Marvelem, ale zrobiło to dobrze.
            Carol Danvers jest bohaterką, która ma potencjał, tego jej odmówić nie można. Ma zestaw mocy stawiających ją ponad większością znanych nam bohaterów. Teoretycznie jak przywali, to pozamiatane. Poza tym do roli wybrano naprawdę pierwszorzędną aktorkę, która ma na koncie Oscara za film „Pokój”. Na dodatek partnerować jej miał Samuel L. Jackson. Czy to wystarczyło, by z „Kapitan Marvel” zrobić dobry film? I tak, i nie.
           
Scarlet Witch
Najpierw o plusach. Film kreuje silną bohaterkę. Ale nie dlatego (no dobrze, nie tylko dlatego), że ma supermoce. Carol była osobą o silnych charakterze już przed tym jak została Kapitan Marvel. W trakcie oglądania i licznych retrospekcji daje się nam czas na to, by poznać Carol jako osobę bez mocy. I jaki obraz dostajemy? Kobiety, która się nie poddaje. Kobiety, która gdy dostaje po mordzie, to wstaje i próbuje znów. Kobiety, której ciągle się coś nie udaje, co sprowadza na nią szykanę ze strony kolegów, a mimo to ona próbuje wciąż i wciąż na nowo. Kobiety, która nie porzuca przyjaciół. To właśnie mi się spodobało. Zaakcentowanie faktu, że bohaterstwo nie polega na zupełnie przypadkowym otrzymaniu mocy czyniących cię nagle wyjątkowym. Bohaterstwo jest wtedy, gdy upadasz i wstajesz, by znów spróbować. Co zresztą łączy Kapitan Marvel bardzo silnie z innym bohaterem. Pamiętacie dlaczego to właśnie Steve’a Rogersa wybrano do projektu? Bo gdy inni uciekali, on rzucił się na fałszywy granat, by ratować kolegów.
            Zdecydowanym plusem jest też aktorstwo. Brie Larson jako Kapitan Marvel sprawdza się świetnie, bardzo ją polubiłam w tej roli (choć nadal moim absolutnym numerem jeden pozostaje Scarlet Witch). Samuel L. Jackson jako młodsza i wygładzona wersja Nicka Fury’ego wydaje się świetnie bawić. Poza tym w tym filmie udowadnia, że potrafi mieć chemię nawet z kotem.     
            Kolejnym plusem są zdecydowanie wszelkie mrugnięcia do fanów. Znaczy ja przynajmniej takie nawiązania lubię. Świadczą o tym, że doskonale wszyscy wiemy, w co się bawimy i w jaką gramy grę. I tak, dowiemy się choćby w jaki sposób Nick Fury stracił oko, dlaczego drużyna, która w 2012 roku uratowała Nowy Jork, nosi miano Avengers.
Czarna Wdowa
            Choć z drugiej strony nie był to wybitny film. Fabuła jak na każdą genezę przystało. Kim jest Carol, co się stało, że otrzymała moce, kim są jej przyjaciele, a kim wrogowie. Trochę nawiązań do różowych lat dziewięćdziesiątych, bo wiadomo, powiew nostalgii zawsze w cenie. A na koniec obowiązkowa rozwałka z dużą ilością efektów specjalnych.  Zatem trochę przewidywalnie, trochę nudno z powodu różnych dłużyzn, a antagonista płaski tak bardzo, że nie ratuje go nawet twarz Jude’a Law.
            Ostatecznie „Kapitan Marvel” bliżej do ja wiem… filmów z początkowej fazy. Uplasowałaby się ładnie gdzieś między „Kapitanem Ameryką: Pierwszym starciem”, filmami Raymiego i „X-menami” (i tak, wiem, że tylko pierwszy z wymienionych zaliczany jest do MCU).  O mogłaby też zupełnie spokojnie stanąć obok „Black Panthera”. Wiem, że wielu z was się ze mną nie zgodzi, bo uznajecie film o władcy Wakandy za znacznie lepszy niż w moich oczach, ale to właśnie tego typu film. Ot, poznaj kolejnego bohatera. Ale dziś, gdy dostaliśmy takie filmy jak „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” czy „Infinity War” to już chyba trochę za mało.

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej