Zaśpiewamy o Sajgonie


Wyobrażacie sobie, co to znaczy wyciągnąć cały wielki autobus po brzegi wypchany ludzikami do teatru, bo wy macie ochotę zobaczyć musical, który ostatecznie Wam się… nie podobał? Niespecjalnie miła perspektywa, prawda? Ze mną tak właśnie było. Namówiłam naszą kochaną organizatorkę lokalnego życia kulturalnego w małych miasteczkach, żebyśmy pojechali do Łodzi na „Miss Saigon”. Bo przecież, co mogło pójść nie tak? Mówimy o musicalu, który stworzyli ludzie odpowiedzialni za mój ukochany musical, mój absolutny numer 1 wśród musicali, czyli „Nędzników”.  Więc wyobraźcie sobie, że w największe upały, w czerwcu, kiedy termometry pękały, myśmy zapakowali się w autokar i wyruszyliśmy w podróż, by ostatecznie… gdybym napisała, że nie było na co popatrzeć, skłamałabym. Bo popatrzeć, to akurat było na co. Ale po kolei.
„Miss Saigon” to jeden z tych niezwykłych przypadków, kiedy twórca zobaczy coś i tak go to ruszy, że na skomentowanie całego zdarzenia będzie potrzebował osobnego dzieła. Claude-Michel Schönberg zobaczył zdjęcie matki, która żegna się ze swym dzieckiem, by to wyruszyło do swojego amerykańskiego ojca. I tak narodziła się historia Kim, młodej dziewczyny, która zakochuje się w amerykańskim żołnierzu. Lokalni komuniści jednak wygrywają, Amerykanie uciekają w popłochu. Chłopak chce zabrać swoją ukochaną, ale ta nie zdążyła dotrzeć na miejsce. On odlatuje, ona zostaje w Sajgonie. Tak z grubsza przedstawia się akcja „Miss Saigon”. Jeśli brzmi Wam podejrzanie znajomo, macie rację. Bezpośrednią inspiracją, do której kompozytor się nie przyznaje, była także opera Pucciniego „Madame Butterfly”. W Polsce musical jako pierwszy wystawił w 2000 roku Teatr Muzyczny Roma. Premiera w łódzkim teatrze odbyła się w czerwcu tego roku. My widzieliśmy przedstawienie tydzień po premierze.
Takich dzieci amerykańskich żołnierzy, których matki osierociły je lub porzuciły było w Sajgonie bardzo wiele. Nadano im nawet specjalny przydomek. Nazywano je „Bui Doi”” czyli „pył życia”. Rodacy zamieniali im życie w piekło. W związku z czym aktywnie działające fundacje starały się odnajdywać ojców tych dzieci i przekazywać je do Stanów. Dla wielu z nich oznaczało to rozstanie z matkami, dla innych życie w miejscu, w którym nigdy się nie odnalazły.
Mam wrażenie, że dość trudno jest zrozumieć ten musical, nie posiadając choćby szczątkowej wiedzy na temat tego, co działo się w Sajgonie i z Sajgonem. A przynajmniej ja, która doczytywałam pewne rzeczy dopiero po spektaklu, miałam tego rodzaju problem. Czułam, że cierpię na niedostatek wiedzy historycznej, choćby wtedy, gdy w musicalu pojawiła się piosenka, w której stwierdzano, że „Sajgon jest Ho Chi Minh”. No cóż, wtedy nie orientowałam się jeszcze, o co chodzi. I przypuszczam, że nie byłam na Sali jedyną osobą, która miała tego rodzaju problem.
Historia jest sztampowa do bólu zębów. Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, ale rozdzielają ich wichry historii. On wraca do domu, żeni się, zaczyna nowe życie. Ona wciąż czeka, bo przecież obiecał, że po nią wróci, że zawsze będą razem. Żyje więc już tylko po to, by na niego czekać i wychowywać ich wspólne dziecko. Historię tę należałoby ocenić dość miernie, gdyby w dużej części nie napisało jej samo życie. A jak tu krytykować życie i mieć do niego pretensje, że tworzy takie scenariusze, jakie tworzy?
Choć z drugiej strony w „Nędznikach” też byliśmy blisko życia. Rewolucja, przemiany, ucisk społeczeństwa. A mimo to tamtym bohaterom się współczuło, kibicowało się. Kim natomiast i jej amerykański ukochany nie mają za grosz charakteru. Od początku do końca spektaklu byli mi całkowicie obojętni. Ich dylematy, rozterki, ból ani przez chwilę nie były moimi. Podczas, gdy za każdym razem, kiedy ginie Eponina, wręcz pęka mi serce. Nie ma siły w tej historii, nie ma ducha. Claude-Michel Schönberg za cholerę nie potrafił przekazać tego, co sam poczuł, widząc owo sławne zdjęcie.  
Podobnie z piosenkami. „Les Misebales” to musical naszpikowany hitami. To przedstawienie, z którego wychodzisz i wciąż nucisz jakąś piosenkę. A to „Usłysz, kiedy śpiewa lud”, a to „Jeszcze dzień”, a to „Sama tak”. Natomiast w „Miss Saigon” takich zapadających w pamięć utworów właściwie nie ma. Bardzo żałuję, bo po duecie Alain Boublil i Claude-Michel Schönberg spodziewałam się zupełnie czegoś innego.
Słów jeszcze kilka o samej łódzkiej realizacji, bo wszak dla niej wszyscyśmy się tu zebrali. Wizualnie rzeczywiście wyszło bardzo dobrze. Pojawienie się na scenie helikoptera robiło ogromne wrażenie. Również scena przedstawiająca przejęcie Sajgonu przez siły komunistów zapierała dech w piersiach. Podobnie jak pojawienie się Statui Wolności. Scenograficznie przedstawienie stało na bardzo wysokim poziomie.
Jeśli chodzi o obsadę nie zachwyciła mnie. Nie wiem czy to wina samej historii, która nie potrafiła złapać mnie za serce, czy też aktorzy nie potrafili w ten mój toporny mięsień przelać odpowiednich emocji. Właściwie poza Edytą Krzemień (która rozumiem, że nie mogła grać siedemnastolatki, ale jednocześnie otrzymała rolę nieadekwatną do jej umiejętności i możliwości), cała reszta obsady powinna zostać opatrzona hasztagiem #nikogo. Poza tym miałam wrażenie, że nagłośnieniowo coś jest nie tak. Może to wina tego, że siedziałam w pierwszym rzędzie, ale muzyka wydawała mi się zdecydowanie zbyt głośna, a aktorzy jakoś tak bardzo piali.
Podsumowując, nigdy nie żałuję, że widziałam jakieś przedstawienie, film czy wystawę. Cieszę się, że zapoznałam się z kolejnym musicalem, bo nigdy dotąd nie widziałam „Miss Saigion”. Jednak mimo faktu, że przedstawienie to obsypano kilkoma nagrodami, do moich ulubionych należeć nie będzie.

Komentarze

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej