Schemat nie jest taki zły
Mam
taką swoją własna kategorię filmów. Otóż, istnieje coś takiego jak „filmy do
kolacji”. Kategoria ta powstała w czasie, gdy zaczęłam wracać do domu w
okolicach godzin wieczornych. Powiecie, że to to samo, co „film do obiadu”. No
właśnie nie. O ile „film do obiadu” ogląda się jeszcze w czasie, kiedy można
wybrać coś inteligentnego, to w czasie „filmu do kolacji” w grę wchodzą już
tylko filmy miłe, przyjemne, mało ambitne i proste. Taką właśnie kategorią,
wybraną jako typowe „kino do kolacji”, jest „Virgin River”.
„Virgin River” to produkcja oryginalna
Netflixa, którą platforma wrzuciła w styczniu. Pierwszy sezon składa się z
dziesięciu odcinków. Serial opowiada o Mel, pielęgniarce z Los Angeles, która
po kilku życiowych tragediach postanawia zmienić swoje życie, w związku z czym
sprzedaje mieszkanie i wyjeżdża do Virgin River, małej miejscowości, o której
nigdy wcześniej nie słyszała.
Schemat to rzecz jasna „miastowa na
prowincji”. Sama z niego skorzystałam, pisząc ostatnią książkę. W sumie w
schematach nie ma nic złego, bo przynajmniej człowiek doskonale wie, czego może
się spodziewać. Oglądając „Virgin River”, dostajemy dokładnie to, na co się
pisaliśmy. Przede wszystkim dostajemy miłą i ciepłą opowieść o małej
społeczności, która ma swoje marzenia, swoje rozterki, i która w razie czego
skrzyknie się, by pomóc w potrzebie. Mamy zatem pielęgniarkę z przeszłością,
wojskowego z bagażem doświadczeń, starszego lekarza, który nie chce się
przyznać, że już sobie radzi, energiczną panią burmistrz z tendencją do
wściubiania nosa w cudze sprawy, samotną matkę z dzieckiem. Każdy z bohaterów
otrzymuje jakiś tam swój wątek, bardziej lub mniej sensowny, bardziej lub mniej
zaskakujący i (nie)przewidywalny. Do tego możemy dorzucić jeszcze naprawdę
ładne krajobrazy i wcale nie najgorszą grę aktorską.
Postać Mel ma całkiem sporo charakteru
jak na tego typu produkcje. To miło, że nawet w tego typu serialach odchodzimy
od postaci bohaterki, która wymaga ratowania. Choć z drugiej strony, jak na
schematyczną opowieść przystało, poznajemy naszą bohaterkę w momencie, gdy jest
już gotowa na relację z nowym mężczyzną i nietrudno się domyślić, że w bardzo
dużej mierze rozwojowi tej relacji poświęcony będzie serial.
Dość ciekawy, choć mało jak na razie
rozwinięty, jest wątek stresu pourazowego Jacka. Na chwilę obecną niewiele
jeszcze powiedziano na temat tego, jak jego kondycja psychiczna będzie rzutować
na rodzący się związek z Mel, ale może to być całkiem niezły wątek. Oby zmierzał
ku pokazaniu, że traumy nie należy wypierać i się z nią kryć, a udawanie, że
wszystko jest w porządku nie przynosi nikomu nic dobrego. Mężczyzna nie musi
być twardy jak skała, by być dobrym partnerem.
Nie ma tu aktorstwa rodem z filmów na
podstawie tanich romansideł, więc nie musicie się obawiać zgrzytania zębami.
Jedną z głównych ról, wspomnianej już pani burmistrz, gra Annette O’Toolie,
znana i naprawdę dobra aktorka.
Nie należy spodziewać się po „Virgin
River” zwrotów fabularnych, których nie dacie rady się domyślić zanim nastąpią.
To przecież oczywiste, kto z kim wejdzie w związek, kto z kim zajdzie w ciążę,
kto ucieka przed byłym mężem psychopatą, a kto wciąż wzdycha do byłego partnera.
Ale jest coś cudownie przyjemnego w zanurzeniu się po całym dniu ciężkiej pracy
w historię, w której wszystko jest takie pewne, znajome i cudownie niezaskakujące.
Osoba, która trochę już w swoim życiu przeczytała i trochę widziała, szybko
domyśli się, jak poukładane są klocki w tej układance.
„Virgin River” to poprawnie
zrealizowany serial obyczajowy na podstawie prozy poczytnej pisarki. Jeśli
szukacie czegoś nowatorskiego, odkrywczego, zaskakującego, to zdecydowanie nie
jest dobry adres. Jeśli jednak szukacie czegoś, co doskonale wpasuje się w
definicję słowa „miłe”, to ten serial powinien Wam się spodobać.
Komentarze
Prześlij komentarz