Rozprawmy się z diabłem

 

Zaczęło się od tego, że dostałam pewną sumę na urodziny i mogłam kupić sobie prezent. Od jakiegoś czasu nie kupiłam żadnej książki, więc postanowiłam to nadrobić. Był okres poświąteczny, ten czas, kiedy ludzie już nie mają pieniędzy, a firmy chcą się jeszcze pozbyć jak największej ilości towaru przed nowym rokiem i inwenturą. Mój wybór padł na promocję wydawnictwa Vesper. Mało które wydawnictwo wypuszcza na rynek książki tak piękne jak te od Vespera. Wybrałam więc sobie „Upiora opery”, „Portret Doriana Graya” oraz „Adwokata diabła”, wydając wszystkie urodzinowe pieniądze praktycznie do ostatniej złotówki.

            Książka jednak musiała zaczekać do wakacji, kiedy wreszcie po nią sięgnęłam. „Adwokat diabła” Andrew Neidermana jest książką niepozorną, niezbyt grubą. Nie jest też specjalnie stara, choć można powiedzieć, że dorobiła się już miana kultowej (być może ze względu na ekranizację, o której też tu będzie jeszcze mowa). Wydana została po raz pierwszy w 1990 roku, trzydzieści lat temu, a na ekranizację z Alem Pacino czekaliśmy zaledwie siedem lat (co sporo mówi o popularności książki).

            Bohaterem powieści jest Kevin, młody prawnik. Poznajemy go, gdy wygrywa swoją pierwszą kontrowersyjną sprawę, dotyczącą molestowania seksualnego dziecka przez nauczyciela. Po procesie do prawnika zgłasza się jego kolega po fachu i proponuje mu pracę w prestiżowej kancelarii Johna Miltona. Kevin zgadza się, skuszony perspektywą pięknego biura na Manhattanie, mieszkania w luksusowym wieżowcu, również opłacanego przez pana Miltona oraz świetnych zarobków.

            Na początku wszystko wygląda pięknie. W firmie panuje bardzo rodzinna atmosfera – pracuje w niej zaledwie czterech młodych i obiecujących prawników, pan Milton bardzo dba o wszystkich swoich podopiecznych. Miriam, żona Kevina, która z początku nie była przekonana do wyjazdu z rodzinnej miejscowości i przeniesienia się do Nowego Jorku, szybko ulega urokowi wielkiego miasta i przekonuje męża, że wszystko jest w porządku, nawet wtedy, gdy Kevin zaczyna mieć wątpliwości, co do natury moralnej prowadzonych przez siebie spraw. Do tego dochodzi jeszcze znajomość z jedną z żon wspólników, która bardzo dziwnie się zachowuje i próbuje Kevina przed czymś przestrzec.

            Trudno nazwać „Adwokata diabła” thrillerem. Właściwie nie bałam się, czytając tę powieść. Podczas lektury towarzyszył mi nie tyle strach, co niepokój. Podobnie, jak Kevin, czujemy, że coś tu jest nie tak, coś nie odbywa się tak, jak powinno. Coś jest nienaturalne, jednak nie potrafimy określić, co dokładnie. Ponieważ narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, ewidentnie narzucając nam perspektywę Kevina, przez lwią część książki zastanawiałam się, co jest prawdą, a co jedynie złudzeniem. Czy Kevin ma rację w swoich przypuszczeniach, czy też może padł ofiarą zręcznej manipulacji, a może jego organizm nie wytrzymał życia na wysokich obrotach i wszystko jest tylko wytworem jego zmęczonej psychiki? Bardzo żałuję, że książka pozostawia nas z tak jednoznacznym zakończeniem. Właściwie przez całą powieść jesteśmy wodzeni za nos, by pod koniec udzielono nam jasnej odpowiedzi. Szkoda.

            Bardzo mocną stroną „Adwokata diabła” jest również przedstawienie prawniczego światka. To, czy ktoś jest winny i co tak naprawdę miało miejsce, nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko to, kto ma zręczniejszego prawnika. Sprawiedliwość jest zupełnie ślepa na prawdę. To straszne i nie do pomyślenia, ale jednocześnie bardzo prawdziwe i życiowe. O sądowych potyczkach Kevina czyta się zarówno z fascynacją, jak i strachem.

            Książka bardzo dobrze pokazuje jak za wygodne życie na poziomie sprzedaje się młodzieńcze ideały. Kevin szybko zaczyna mieć wątpliwości, czy droga, którą obrał, jest słuszna. Ale jednocześnie odpowiada mu, że jest gwiazdą. Podoba mu się wygrywanie głośnych procesów, drogi apartament i gabinet. Jeszcze bardziej widać to na przykładzie jego żony, która narzuca sobie zasadę, by niczego nie wiedzieć, o nic nie pytać, niczym nie obciążać sumienia, mimo iż wcześniej  bardzo interesowała się sprawami, które prowadził jej mąż. Swoją zasadę nieingerowania w sprawy Kevina porównuje do wycierania nóg. Do tego przecież służy wycieraczka, dzięki niej nie wnosi się błota do domu.

            Bardzo zręcznie pomyślana jest też symboliczna warstwa książki. Właściciel kancelarii nazywa się John Milton, zupełnie tak samo jak autor „Raju utraconego”. Szofer, który codziennie rano wozi prawników do pracy to Charon (niczym mityczny przewoźnik przez Styks), a żona Kevina nosi żydowskie imię Miriam. Szkoda tylko, że nic nie pozostaje w sferze domysłów. Wszystkie te analogie w którymś momencie zostają wyjaśnione w tekście, jakby autor nie wierzył w inteligencję swojego czytelnika.

            Słówko jeszcze o wydaniu, choć pewnie nie trzeba, bo Vesper to klasa sama dla siebie i żadne polskie wydawnictwo nie wydaje książek tak pięknie jak oni. Przepiękna twarda oprawa, do tego dopasowana zakładka. Niesamowita grafika na okładce. Jedyne, co mi się nie podoba, to rysunki. Uważam, że są zbędne i zupełnie nie pasują swoim klimatem do tej historii.

           

Teraz jeszcze kilka słów na temat „film versus książka”. Po lekturze stwierdziłam, że obejrzę film, bo akurat w tym miesiącu wrzucono go na Netflix. T. szczerze mi odradzał. Stwierdził, że to horror, a ja horrorów nie oglądam. Zupełnie spokojna wzruszyłam ramionami: „Przecież tam nic takiego nie ma!”. Nie wzięłam pod uwagę, że film niewiele będzie miał wspólnego z książką i zamiast na klimat i głębię historii postawi na tanie efekciarstwo. Przede wszystkim nie mamy już niewielkiej firmy, którą stanowi czterech młodych prawników, którzy po trupach idą do celu. Zastępuje ich wielka korporacja z pięćdziesięcioma wspólnikami. Postać Miriam, żony Kevina, zostaje zastąpiona przez Mary Ann, która właściwie przejmuje rolę Helen, innej książkowej postaci, żony wspólnika Kevina. Jest to zmiana dość istotna. Zręczne książkowe manipulacje Johna Miltona zostają zastąpione przez przesadną grę Ala Pacino. Dorzućmy do tego jeszcze kotłujące się ze sobą antyczne rzeźby (efekty specjalne w miarę wytrzymały próbę czasu, ale w miarę), efektowne samobójstwo lusterkiem i drugie przy użyciu broni palnej. Oglądałam i dziwiłam się, jak bardzo nic nie pozostało z oryginalnej historii. Okropny, bardzo kiepski film.

            „Adwokat diabła” to świetna książka, o tym, do czego prowadzi brak umiaru, o tym, że sprawiedliwość niewiele ma wspólnego z prawdą, o tym, że rację ma nie ten, kto ją rzeczywiście ma, tylko ten, kto potrafi lepiej przekonywać. Poniekąd to też historia, która zadaje pytanie, czy mordercy i gwałciciele mają prawo do dobrych adwokatów, bo to oznacza, że mimo swoich czynów mają szansę uniknąć kary. Natomiast filmowy „Adwokat diabła” to dwie godziny mordęgi, podczas której ludzie o mocnych nerwach (nie ja) zupełnie się nie boją, a młody Keanu Reevs i Al Pacino, który w tej historii zupełnie zapomniał, że jest świetnym aktorem, miotają się po ekranie tylko po to, żeby zainkasować swoje pieniądze, bo przecież aktor też człowiek i jeść musi. Książka zdecydowanie tak, film zdecydowanie nie, chyba że się nie zna książki, wtedy można, bo pewnie nie denerwuje aż tak bardzo.

Komentarze

  1. O kurczę! Ja jestem tym przypadkiem, który najpierw obejrzał film i naprawdę uważam go za świetny. Keanu i Pacino tam wymiatają.

    A do książki jeszcze się nie zabrałem. Po Twoim wpisie trzeba to będzie nadrobić.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Etykiety

Pokaż więcej