Wsi spokojna, wsi wesoła, Musierowicz cię wskrzesić nie zdoła
Właściwie
nie mogę się już chyba nazwać fanką Małgorzaty Musierowicz. Czytam jej książki
z przyzwyczajenia, z rozpędu i nie przeczę, z pewnego przywiązania do Borejków
(które niestety nieco słabnie odkąd rodzina z Jeżyc zaczęła zadzierać nosa, a
może zawsze zadzierała, tylko jako nastolatka, tego nie widziałam?).
Na szczęście „Feblik” jest lepszy niż
poprzednia część, „Wnuczka do orzechów”, w której Musierowicz powraca do motywu
„wsi spokojna, wsi wesoła”, któż te uroki policzyć zdoła. We „Wnuczce” rumiane
młode dziewczyny biegają na boso po drzewach, czując związek z ziemią przodków,
mechanicy zawsze popijają, mieszkańcy wsi nigdy nie kończą wyższych uczelni i
przekręcają słowa, a postrzelone panie doktor występują jedynie i wyłącznie w
charakterze letniczek z miasta, które o wsi wiedzą niewiele, ale w potrzebie
zawsze sypną dużym groszem. W „Febliku” Musierowicz oszczędza nam takich
anachronizmów. Tym razem bierze sobie na warsztat Ignacego Grzegorza i
nową-dawną postać, jego koleżankę z lat szkolnych, Agnieszkę Żyrę. Oboje młodzi
bohaterowie są artystami, co pozwala Musierowicz snuć teorie na temat sztuki,
ale także rozprawić się z własnymi krytykami, wkładając w usta Ignasia
stwierdzenia typu „krytykę rozważ, ale w sumie dzieło jest twoje, więc ty i
tylko ty wiesz, jaki ostatecznie ma mieć kształt”. Proste? Bardzo proste!
Doprawia to oczywiście humanistycznymi anegdotkami na temat literatów i
artystów, średniowiecznych, renesansowych, barokowych kościołów rozsianych
wokół miejsca zamieszkania Patrycji i Frolka. Dorzuci kilka cytatów z wierszy i
książek. Nie jest to jednak nachalne, a nawet bywa miłe.
Co mi jednak przeszkadza. Po
pierwsze primo (by użyć tak lubianej przez protoplastę rodu łaciny), to, że
Borejkowie są chyba jedyną porządną rodziną w całej Wielkopolsce. Matka
Agnieszki musi być alkoholiczką, jej siostra musi być porzucona, matka Doroty
jest na zarobku gdzieś w świecie i tylko Borejkowie nie wiedzą chyba, co to
rozwody. A nie, zaraz, oni rozwodów nie potrzebują, tak się kochają! Także
chyba w promieniu stu kilometrów w każdą stronę od Borejków nie ma innej całej,
szczęśliwej rodziny. (Wystarczy spojrzeć, co autorka uczyniła dobrej, kochanej,
poczciwej Kresce; to jej córką, nie zapominajmy o tym, jest ta beznadziejna,
bezczelna i niewrażliwa Magdusia, nazywana przez Idę Magdonaldusią, która nie
lubi poezji i skrzywdziła Ignasia; no kurde!, jakoś nie chce mi się wierzyć,
żeby Kreska źle wychowała własne dzieci, biorąc pod uwagę, jak zajmowała się
Genowefą Bombke). Ale o tym, że Róża się puściła przed ślubem, a świętą
Gabrielę mąż zostawił z dwójką dzieci, bo jej własnym wyborem zarządziły hormony,
autorka już chyba nie pamięta (i jakoś wtedy rozwody okazały się dobre!). Po drugie primo, jakoś dbanie o rodzinę, w
wykonaniu Borejków, sprowadza się tylko i wyłącznie do rodziny Borejków. Grześ
bardzo chętnie wymalowuje pokój teściów, ale żeby zadzwonił do swojej córki,
Noelki, to już nie. (Nie zapominajmy przecież, że oprócz Ignacego Grzegorza,
ukochanego syna, Grzegorz ma także córkę. Ale czy on sam o tym pamięta? Nie
wydaje mi się). Bardziej go zajmuje budowanie relacji z siostrzeńcem żony, niż
własną córką! Podobnie czyni poczciwy Robrojek. Liczą się tylko Natalia, Szymon
i Jędruś. Ale żeby tak Robrojek podczas rodzinnego obiadu zadzwonił do swojej
córki Belli, to nie. Bardziej wszystkich interesuje pojawienie się na świecie
małego Tygrysiątka, bo przecież Laura jest z domu Borejko! Po trzecie primo.
Chyba kompletnie rozmijam się z Musierowicz w kwestii światopoglądowej. Nie
uważam, by wszystko na tym świecie było po coś. Nie uważam, by powołaniem
kobiety było posiadanie męża i dzieci, domu, gotowanie i realizowanie się, jako
kura domowa. Dla mnie byłoby to za mało. Choć akceptuję takie podejście, oraz
kobiety, które to uszczęśliwia, nie rozumiem go i mnie nie przekonuje. Nie
chciałabym aby moim największym osiągnięciem życiowym było dziecko.
Reasumując, jest lepiej niż w
poprzednim tomie, który mnie niesłychanie denerwował. Nadal lubię Musierowicz
za optymizm, który bije z jej książek, za ludzi, którzy kochają książki, a z
drugiej strony… dla mnie to już nie to.
Z twórczością Musierowicz mam dziwną relację, bo pamiętam, że przeczytałam kilka jej książek we wczesnych latach szkoły podstawowej. Fabuły kompletnie nie kojarzę, więc pragnę pozbyć się tego uczucia wstydu. ;) Chyba odświeżę sobie to wszystko.
OdpowiedzUsuńErna
Oj uważaj, dostanie Ci się za ten tekst od fanek.
OdpowiedzUsuńMnie rozwaliło, jak Grzesiu lebiedzi, co będzie jak jego teściowie umrą, jak puste i smutne będzie życie, a w nawiasie dowiadujemy się, że jego ojciec zmarł. Ojciec, który nie mieszkał pół świata dalej, tylko po sąsiedzku prawie.
Gabryjela święta miała ślub jeno cywilny, jak z ulgą stwierdza - bodajże Mila.
Kobieta ma mieć dziecko i służyć chłopu, bo co innego robi Mila, gdy ona trafia do szpitala jej córki nie mają co jeść, bo Ignacy - jak on mnie teraz drażni - jest świętą krową, co nie wiem jakim cudem jeszcze hańbi się parzeniem sobie herbaty.
A ten jego monolog, gdy syn Natalii odpowiada monosylabami. Masakra.