Prawie stworzeni dla siebie
Poznają się, zakochują w sobie, zaręczają. Zaczynają myśleć o ślubie,
ale zawsze coś staje na przeszkodzie. A to ślub siostry, a to śmierć dziadka.
Wreszcie ona dostaje list. Upragniony staż w Barkley. On, choć również na horyzoncie
majaczy mu awans, postanawia przenieść się wraz z nią, by mogła się realizować.
Powoli wszystko zaczyna się psuć. On nie może znaleźć pracy ani odnaleźć się w
nowym miejscu. Ona dostaje grant na badania dotyczące ludzkich zachowań,
kontrakt na kolejne dwa lata. Ciężko pracuje, odnosi sukces. Mija pięć lat. I
jakoś tak coraz dalej im do siebie.
W założeniu „Jeszcze dłuższe zaręczyny” miały być komedią.
I rzeczywiście są w nich sceny śmieszne. Niestety, również tym rynsztokowym
humorem, który inteligentnych ludzi zamiast bawić, żenuje. A w efekcie jest to
historia dwójki ludzi, którzy dobrze się dogadywali, aż… przestali. Obserwujemy
ich powolne oddalanie się od siebie. Widzimy, jak z zakochanych w sobie, stają
się coraz bardziej niezadowolonymi ze wzajemnej obecności, pełnymi wyrzutów.
Obserwujemy ludzi, którzy będąc ze sobą, są tak naprawdę daleko od siebie. Jest
to też film o tym, że na pewne sprawy w życiu nigdy nie będzie dobrej chwili.
Zawsze coś stanie na przeszkodzie, by się zdecydować. Zwłaszcza, jeśli człowiek
tak naprawdę nie ma ochoty się zdecydować.
Zatem niby komedia, a jednak dramat. Niby śmieszna,
ale chwilami wulgarna. A jeśli trafi na osobę, której dany temat dotyczy, to
wierzcie mi, staje się zupełnie nieśmieszna. Jest gorzka i boleśnie prawdziwa. Przynajmniej
do pewnego momentu. Jednak to film. Komedia. Nikogo więc nie zaskoczę, gdy
powiem, że kończy się dobrze. Gdyby chodziło o prawdziwe życie, „Jeszcze
dłuższe zaręczyny” zakończyłyby się sceną z leżącym na stole pierścionkiem
zaręczynowym i powolnym przejazdem kamery po pustym mieszkaniu. Bo ona była
samolubna. On niezdecydowany. Byli, jak mówi Violet w scenie w szpitalu,
„prawie stworzeni dla siebie”. No właśnie, prawie.
Czasem to prawie robi różnicę ;)
OdpowiedzUsuń