Notatnik... śmieci
Nie
jestem może wielką fanką gatunku, ale kilka anime w życiu jednak widziałam. Na
tej liście znajduje się również „Notatnik śmierci”, który oglądałam kilka lat
temu. Pamiętam, że zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Kiedy więc
gruchnęła wiadomość, że Netflix będzie ekranizował „Notatnik”, byłam szczerze
zainteresowana. Sami wiecie, Netflix, serial… Czego tu się obawiać, prawda?
Okazało się jednak, że nie serial,
tylko film. Jednak to nadal film Netflixa. Netflixa, który dał nam „Dardevila”,
„Jessikę Jones”, „Anię z Zielonego Wzgórza”. Więc przystąpiłam do oglądania bez
obaw i… nie wiem, co mam powiedzieć. Dosłownie. Okazuje się, że Netflix też
może zrobić coś, co się kupy nie trzyma. Nie, wróć, co w zasadzie samo jest
kupą.
Light Turner odnajduje przypadkiem
stary notes. Okazuje się, że jest on własnością Riuka, boga śmierci. Każdy,
kogo nazwisko zostanie wpisane do notatnika, umrze. Light rozpoczyna więc swoją
własną vendettę przeciwko zbrodniarzom i kryminalistom, przyjmując imię Kira.
Śladem pogromcy zła rusza geniusz kryminalistyki, tajemniczy L.
Japoński „Notatnik śmierci” to było
coś. Bohaterowie mieli naprawdę dobrze nakreślone charaktery. Japoński Light nie
był głupkiem-socjopatą. Netflixowy Light pierwsze co robi, to opowiada o
posiadanym przedmiocie swojej dziewczynie. I hej, ta dziewczyna okazuje się
jeszcze gorszą socjopatką niż on. Nie, japoński Light-Kira był geniuszem z
zasadami. Notatnik nie służył mu jako narzędzie do… hmmm, sama nie wiem,
zadawania coraz wymyślniejszych śmierci? Bo to przecież takie przyjemne
zobaczyć dekapitację, potrącenie przez autobus. Relacja japońskiego Kiry z L.
była pojedynkiem dwóch wielkich umysłów. Które się tropiły, osaczały, ale
jednak podziwiały. Każdy ruch japońskiego Kiry był gruntownie przemyślany, był
częścią większego planu. Natomiast Light Amerykanin, no cóż, to dzieciak, który
entuzjastycznie oznajmia swojej dziewczynie między jednym a drugim seksem:
„Hej, zabijmy kogoś! – Tak, zabijmy kogoś. – Ale żeby to nie był nikt niewinny.
Nie chcę zabijać niewinnych”. A potem,
by zabić kilku członków jakiegoś gangu czy innego kartelu… wykoleja pociąg. No
tak, bo wtedy jest bardzo dużo prawdopodobieństwo, że nikt niewinny nie zginie,
prawda? L. w japońskim pierwowzorze był takim uroczym geniuszem z zamiłowaniem
do cukru. Ale był geniuszem. Planował każdy ruch niczym rasowy szachista. A L.
z filmu? Wcina żelki i siedzi w dziwnych pozach. I wszyscy o nim mówią, że jest
geniuszem, ale hej, oni tylko mówią, sam L. nic nie robi, żeby na tę reputację
zasłużyć.
A relacja Lighta z Riukiem? Hej, to
w końcu bóg śmierci mierzy się z nastolatkiem. Japoński Light wiedział, że Riuk
chce go wykiwać. I próbował zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić. A jaka
jest relacja amerykańskiego Lighta z bogiem śmierci? Ano żadna. Daniel Defoe w
zasadzie właściwie nie wiadomo po co snuje się po ekranie.
W zasadzie, gdy dochodzi do
pierwszej śmierci w filmie, dekapitacji, a głowa szkolnego cwaniaczka
rozpryskuje się niczym dojrzały arbuz, wiadomo już, jaki to będzie film. A
potem jest tylko jeszcze więcej krwi, jeszcze bardziej bez sensu. Dobranie
piosenki „Power of love” jako motywu napisów końcowych, chyba by mnie dobiło,
gdyby nie to, że siedziałam przed telewizorem, mrugałam oczami i nie mogłam
uwierzyć, że ten film, co coś, zrobił, kurna, Netflix.
Jeśli jesteście fanami oryginału, z całą
pewnością tego nie oglądajcie. Jeśli jesteście fanami produkcji Netflixa, z
całą pewnością tego nie oglądajcie. Jeśli… nie, po prostu tego nie oglądajcie.
Bo nikt Wam nie zwróci półtorej godziny z życia. Naprawdę.
Notatnik Lightowi z anime służył do karania przestępców, lub ludzi, których za takowych uznał ;P Wymyślne śmierci nie miały nic do tego.
OdpowiedzUsuńI tak też właśnie napisałam,że japońskiemu Lightowi notatnik NIE służył jako narzędzie to zadawania widowiskowych śmierci😉.
UsuńSpodziewałam się czegoś lepszego po tym filmie.
OdpowiedzUsuńNawet najlepszych zdarzają się potknięcie ;)
OdpowiedzUsuń