Na Planecie Singli wizyta druga
Zupełnie
nieoczekiwanie tegoroczny Filmowy Kalendarz Adwentowy zaczął się dość wcześnie,
bo wczoraj. Wybraliśmy się z T. na „Planetę Singli 2”. Ku mojej nieopisanej
radości i jego wewnętrznym cierpieniu (ale czego się nie robi, gdy się kogoś
lubi…) Film wykorzystywał świąteczną tematykę, dlatego postanowiłam go zaliczyć
do mojego cyklu.
Ania i Tomek są parą.
Okazuje się jednak, że „długo i szczęśliwie” nie wygląda tak, jak sobie
wyobrażali. Kiedy ponownie ich spotykamy, właśnie się rozstają. Na nieszczęście
Marcel, przyjaciel i współpracownik Tomka, zdążył już podpisać w ich mieniu
kontrakt na program bożonarodzeniowy. Dla Tomka to szansa na nowy program, dla
Ani, by jej uczniowie mogli wystąpić w telewizji. Szybko okaże się jednak, że
za wszystkie sznurki pociąga młody polski Steve Jobs, właściciel aplikacji Planeta Singli, który
upodobał sobie Anię, bo jego nowa aplikacja twierdzi, że są bardzo zgodni i
byliby dobrą parą.
Film ogląda się
przyjemnie. To taki miły świąteczny obrazek, pełen kolorów i ładnych ludzi w dobrze
dobranych ubraniach. Widać, że Agnieszka Więdłocha i Maciek Sthur świetnie się
bawią, ponownie wcielając się w Anię i Tomka. Jest między nimi chemia. Przyjemnie
się na nich patrzy. Poza tym obie postaci nieco się rozwijają – Ania nabiera
odwagi, wychodzi wreszcie ze swojej skorupki nieśmiałości, a Tomek przekonuje
się, że być może to nie kariera jest tym, o co powinno się dbać najbardziej.
Gdzieś tam mimochodem
film zadaje pytanie, co jest najważniejsze w związku? Zgodność charakterów,
która sprawi, że nie trzeba będzie iść na kompromisy, czy też bycie z osobą,
która przekona cię do nielubianej wcześniej piosenki, ale z którą zdarzy ci się
pokłócić, bo wasze charaktery są zgodne tylko w ośmiu procentach. Czy też może,
to po prostu chemia i rządzą feromony?
Choć właśnie. „Planeta Singli
2” bazuje oczywiście na schemacie omyłek. Ona kocha jego, on kocha ją, jak
stwierdził Marcel. Ale żadne tego nie powie. Gdy Ania na scenie nie może
wydobyć z siebie słowa, Tomek ją wspiera, mówi, że przejdą przez to razem.
Rozmawia też z jej matką, pytając, czy Ania jest szczęśliwa. Ania z kolej
przyłapuje go w garderobie ze śliczną piosenkarką. Patrzy się na to i czeka. Czeka,
kiedy wreszcie ze sobą porozmawiają. Bo gdyby usiedli i odbyli szczerą rozmowę,
nie byłoby całego tego zamieszania. Człowiek tak na nich patrzy, na dwoje
ludzi, którym przecież na sobie zależy, podczas
gdy nieporozumienia się piętrzą i w sumie dochodzi do smutnego wniosku, że tyle
rzeczy byłoby znacznie prostszych, gdyby ludzie potrafili czasem usiąść i
szczerze ze sobą porozmawiać. Nie tylko bohaterowie komedii romantycznych.
W nowej odsłonie mam jednak wrażenie, że Ania
i Tomek są jakby tylko przy okazji licznych wątków pobocznych – show Marcela i
jego poszukiwania matki, problemów Bogdana i Oli, którzy spodziewają się dziecka
oraz ich starszej córki, czującej się tym odrzuconym, już niekochanym
dzieckiem. Do tego dochodzi jeszcze wątek bogatego właściciela tytułowej
aplikacji, który zagiął parol na Anię.
Niestety, tak jak i
poprzednia odsłona, film jest kopią. W głównej mierze „To właśnie miłość”. Nie
chodzi tu tylko o świąteczny klimat. Także o motyw przebrzmiałego gwiazdora
muzyki. Tam był to Bill Nighy, w naszej wersji Witold Paszt. Scena na lotniku
również pochodzi z tego filmu. Choć odnośnie do tej właśnie sceny, należy podziwiać
odwagę scenarzystów, którzy pokpiwają sobie tu trochę z dzisiejszego przewrażliwienia
na punkcie terroryzmu i kpią z przesadzonej poprawności politycznej. Każdy, kto
obejrzał w życiu trochę komedii romantycznych, szybko spostrzeże różne kalki.
Żarty są niestety
głównie kloaczne. Śmieszne ma się wydawać oglądanie tyłka jogina, który wygina
się na Karolaku czy scena, w której Ania przyłapuje swoją matkę na miłosnych
igraszkach z młodszym mężczyzną w przebraniach z „Upiora w operze”. Nie,
czekacie, ostatecznie najlepszy był chyba pies, który się najadł tabletek na
potencję i próbował odbyć stosunek z pijaną w sztok gwiazdeczką pop.
Ogólnie jednak oglądało
się to przyjemnie. I najwidoczniej nie tylko ja jestem tego zdania, bo w kinie,
do którego zwykle chodzimy, więcej ludzi widziałam tylko na „Hobbicie”. Mimo
wszystko „Planeta Singli” plasuje się nieco wyżej, niż większość polskich
komedii romantycznych. Może więc cieszyć fakt, że w końcówce uraczono nas
właściwie trailerem części trzeciej.
I na koniec, konkluzja
od T: na filmie było wielu mężczyzn. Pewnie nie mieli wyboru, bo zarówno oni,
jak i ja, bawili się świetnie, zupełnie jak Rzymianie na walkach gladiatorów, z
tym, że to my, faceci, byliśmy tymi chłopakami w spódniczkach na arenie,
walczącymi o życie. No cóż, czego się nie robi z miłości, dla spokoju lub po
to, aby samemu nie korzystać z aplikacji w stylu Planety Singli…
w ostatni weekend listopada wybieram się na Planetę Singli 2 :)
OdpowiedzUsuńfajnie opisałaś swoje spostrzeżenia i emocje jakie towarzyszyły Ci podczas jej seansu :)
pozdrawiam